Wydawać by się mogło, iż o obchodzącej właśnie swoje trzydziestolecie klasyce kina akcji, jaką jest z całą pewnością „Szklana pułapka”, napisano od momentu jej premiery właściwie już wszystko (i jeszcze więcej) – także pod względem jej muzycznej oprawy autorstwa nieodżałowanego Michaela Kamena. A jednak pewne krowy doić można w nieskończoność. Dlatego też wytwórnia, której nazwa od jakiegoś czasu może kojarzyć się ze słynnym musicalem, postanowiła uraczyć nas na gwiazdkę Anno Domini 2018 kolejną edycją ścieżki dźwiękowej z tego filmu – drugą w swojej historii, po wydaniu sprzed siedmiu lat.
Także i ta wersja jest limitowana – do pięciu tysięcy sztuk – a przy okazji zremasterowana. Jej źródłem niedawno odkryte taśmy kompozytora, wśród których znalazło się nieco nowego materiału, w tym tego ostatecznie w filmie nie użytego, co poniekąd usprawiedliwia (także z perspektywy potencjalnego klienta) ponowną inwestycję w ten, zdawałoby się, wyeksploatowany do cna tytuł. Poprawiony dźwięk raz jeszcze uzupełniono o ekskluzywną szatę graficzną (ręki Jima Titusa) oraz opatrzono komentarzem historyka Erica Lichtenfelda i dokładną analizą utworów w wykonaniu Jeffa Bonda. W bogatej książeczce znajdziemy też między innymi pełny skład orkiestry oraz takie niespodzianki, jak oryginalne tytuły nadane ścieżkom przez maestro.
Natomiast sam materiał rozbito na aż trzy krążki o łącznym czasie trwania przekraczającym trzy godziny (!). Na pierwsze dwie płyty składa się pełny score w formie pierwotnie napisanej i nagranej w niespełna miesiąc przez Kamena, a także kilka wersji alternatywnych poszczególnych ścieżek i nieco muzyki źródłowej (w tym, w końcu, kawałek Jamesa Hornera z filmu „Aliens” i oczywiście obowiązkowy szlagier świąteczny „Let It Snow”). Ostatni, zaledwie niespełna 40-minutowy album wypełniają z kolei bonusy w postaci różnorakich miksów i aranżacji. Ogrom wydania może więc przyprawić o prawdziwy ból głowy. A co z tego mają uszy i serce?
Cóż, relatywnie niewiele. Pomijam już fakt, że soundtrack naprawdę pięknie odświeżono i jakość dźwięku jest bodaj najlepsza ze wszystkich dotychczasowych wydań, co tu i ówdzie pozwala na nowo wychwycić niektóre niuanse aranżacyjne i tego typu detale, które przypuszczalnie w pełni doceni jedynie najbardziej zagorzały fan(atyk) tej pracy (na przykład liczne odniesienia do wykorzystanych na tej – i nie tylko – ścieżce dźwiękowej piosenek czy zalążki tematów rozwiniętych na dobre dopiero w kolejnych częściach serii).
Nowych, względnie wartościowych nut jest tu bowiem jak na lekarstwo i zawierają się w kilku niezbyt długich ścieżkach („Approaching the Vault”, w którym to usłyszymy znajomy fragment użytej przez Kamena melodii ze słynnej „9. symfonii” Beethovena, „Yippee Ki-Yay” w wersji rozszerzonej, „Aftermath – Powell's Comeback”…), których równie dobrze mogło by nie być i raczej nikt by nie zauważył/nie przejął się tym faktem. W końcu nie zawierają w sobie właściwie nic, czego nie możemy usłyszeć w pozostałych utworach.
Także wszelakie wersje alternatywne to jedynie okolicznościowa, niezbyt zajmująca – tak przez naturę samej muzyki, jak i niewielkie różnice w brzmieniu bądź wykonaniu danego tematu – ciekawostka dla naprawdę cierpliwych. Można je w miarę bezboleśnie przesłuchać. Ale czy warto się na ich temat jakoś szczegółowo rozpisywać, zanudzając przygodnych czytelników punktowaniem zmiany półtonów, tempa lub instrumentarium albo wymienianiem każdej różnicy w materiale względem poprzednich albumów oraz ostatecznie użytego miksu soundtracku w filmie? Raczej nie (od tego zresztą jest książeczka, pełna naprawdę ciekawych informacji i spostrzeżeń). Co więc nam zostaje wartego większej uwagi?
Tak po prawdzie za najfajniejszy świąteczny bonus uznać można wieńczący całość, zabawny kawałek hip-hopowy „Hip Hop Christmas”. Jest to wszak jedna z nielicznych, a być może nawet jedyna okazja, aby usłyszeć zdolności wokalne Kamena, który w całkiem udany sposób… rapuje. Tego dosłownie nie można przegapić! Acz raczej nie jest to też powód, aby lekką ręką wydać kilkadziesiąt dolarów (czyli kilkaset złotych polskich) na zakup tejże edycji – zwłaszcza w przypadku, gdy posiadamy poprzednie wydanie „Die Hard” od La-La Land.
Bo jeśli nie, to wtedy „30th Anniversary Remastered Edition” staje się jedynym słusznym wyborem, nad którego zakupem warto się poważnie zastanowić (acz niezbyt długo). W końcu bardziej kompletnego wydawnictwa dotyczącego danego tytułu już raczej trudno się spodziewać. Zatem bez oporów można napisać, iż jest to pozycja totalnie kompletna, nawet jeśli nie jakoś wyjątkowo paląca do natychmiastowego posiadania. Na święta będzie to więc idealny prezent, choć może warto poczekać z jej zakupem na jakąś promocję. O ile, rzecz jasna, nadgorliwi kolekcjonerzy nie sprawią wcześniej, że zniknie z magazynów… Ho-ho-ho!
P.S. Moja ocena dotyczy w tym wypadku samego wydania, nie zawartej na nim muzyki, którą już niejednokrotnie szerzej opisywałem przy okazji wcześniejszych edycji.
A gdzie to kupić?
Na stronie wydawcy (https://lalalandrecords.com/die-hard-30th-anniversary-remastered-limited-edition-3-cd-set/) bądź z drugiej ręki na jakiejś aukcji internetowej.