Na pytanie o ulubionego bohatera komiksowego, najlepiej (bo najbezpieczniej) jest w chwili obecnej odpowiedzieć: Skullpoopl. Nie, zaraz, przepraszam… Deadpool, oczywiście Deadpool. Walentynkowy hit sezonu, przypuszczalnie najbardziej luzacki i zabawny film roku oraz jedyny superhero z jajami godnymi kategorii R. Powstający w bólach przez dekadę i z relatywnie niskim budżetem, projekt zadziwił wszystkich doskonałym marketingiem i olbrzymim zaangażowaniem wcielającego się w rolę tytułową Ryana Reynoldsa, któremu „martwy basen” był dosłownie pisany w piątkowym horoskopie ze Sztandaru Młodych. Nie dziwi zatem, iż publika z miejsca pokoffała rzucającego ciętymi ripostami mordercę w czerwonych trykotach i zostawiła w kasach taką ilość gotówki, że przy dotychczasowej polityce studia starczy jej na przynajmniej pięć kolejnych sequeli.
Humor, akcja, krew, wdzięki Moreny Baccarin i podawane z równie dużą gracją wulgaryzmy – lista atutów najmniej poważnej z niepoważnych komiksowych adaptacji XXI wieku jest długa. Pośród nich warto wymienić także doskonałe zespolenie ruchomego obrazu z muzyką. Niestety, jedynie źródłową. Piosenki na dużym ekranie wykorzystano bowiem bezbłędnie, jednocześnie unikając zbyt ogranych w uszach przebojów, które gościły wcześniej w innych tytułach (nie tylko danego) gatunku.
Od otwierającego film, romantycznego „Angel of the Morning”, przez hip-hopowy klasyk z lat 90., „Shoop”, agresywne „Deadpool Rap” i goszczącą już w zwiastunach wizytówkę filmu „X Gon’ Give It to Ya”, czy hity z epoki pokroju „Calendar Girl”, (nie obecne na albumie) „Mr. Sandman” i „Hit the road Jack”, aż po otrzymujące dosłownie nowe życie „Careless Whisper” z hipnotyzującym głosem George’a Michaela – to wszystko wywołuje banana na twarzy podczas seansu i miłe wspomnienia tegoż po powrocie z kina (TUTAJ pełny spis wszystkich niecnie wykorzystanych przebojów).
Ale na tym koniec, gdyż wszystko, co można napisać o muzyce oryginalnej Toma Holkenborga (a.k.a. ćpuna w rozmiarze XL), to to, że po prostu sobie jest i ktoś zawahał się jej użyć. I owszem, zaczyna się całkiem nieźle, bo od energicznego, wypełnionego elektronicznymi eksperymentami „Maximum Effort” i stylistycznie wtórującego mu „Twelve Bullets”. Oba towarzyszą początkowej rozwałce na autostradzie, gdzie spisują się odpowiednio poprawnie. Oba też to głównie atuty kompozytora poza kontekstem.
Od biedy, do tej skromnej listy, dopisać można jeszcze późniejsze „Watership Down” czy „Going Commando”, choć tym tematom brak już tego samego polotu, są poprowadzone jakby cięższą ręką i po upływie kolejnych minut nie robią już podobnego wrażenia. Kilka innych natomiast – jak chociażby epickie w zamierzeniu „Let's Try to Kill Each Other” lub „Scrap Yard” – zabija z kolei zbyt krótki czas trwania, brak możliwości odpowiedniego wybrzmienia w świadomości odbiorcy.
Cała kompozycja cierpi natomiast na chroniczną bylejakość. Niby coś się dzieje, ale albo mamy do czynienia z pustą tapetą, albo też istną ścianą dźwięku, która przy sięgającym blisko 70 minut albumie nie ma sobą zwyczajnie nic do zaoferowania. Początkowe eksperymenty szybko nikną pod typowym dla superbohaterskiego kina underscorem, a wszelkie przejawy oryginalności musiał najwyraźniej zapierdzieć na śmierć sam Deadpool, gdyż zwyczajnie rozchodzą się po kościach jego martwych przeciwników.
Na dużym ekranie niby jakoś się to sprawdza, choćby w minimalnym stopniu. Ale gdyby nie piosenki, to muzyka przypuszczalnie w ogóle nie zostałaby zauważona, co stoi wszak w opozycji do afiszującego się swoim jestestwem Poola, Dead. Trochę szkoda, bowiem była ogromna szansa na radosną jazdę bez hamulców, dźwiękowe odzwierciedlenie szyderczej fabuły i ostry, barwny dynamizm rodem z chwalonego wszem i wobec Mad Maxa numer 4 tego samego autora. Skończyło się jednakże na zwykłym wyrobnictwie i materiale zwyczajnie nie wartym poświęcania mu uwagi, a tym bardziej czasu. No bo sorry, ale rzeczone piosenki można sobie w każdej chwili zapuścić przez internet. Słowem: meh!
Prawda i to. Duże oczekiwania – rozczarowujący finalny efekt.