Pochodząca z Egiptu francuska piosenkarka Dalida była gwiazdą europejskiej muzyki rozrywkowej lat 50. i 60., ale i w późniejszym okresie zaznaczyła swoją obecność. Jednak wraz z sukcesami zawodowymi, sfera prywatna naznaczone została niespełnieniem oraz licznymi tragediami. Skomplikowany życiorys stał się fundamentem bardzo przyzwoitej biografii Lisy Azuelos „Dalida: Skazana na miłość”. Film ma kilka mocnych scen i próbuje balansować między życiem artystycznym a uczuciowym, choć jest to potraktowane dość skrótowo. Niemniej dwie rzeczy się udały: fantastyczna rola Sveny Alveti oraz – co nie jest trudne do zgadnięcia – oprawa muzyczna.
Reżyserka (i autorka scenariusza) postanowiła oprzeć cały ciężar swojego działa na utworach Dalidy. Mówią nam one o losach tej postaci więcej, niż mogłoby się to na pierwszy rzut ucha wydawać. Piosenki te pojawiają się głównie we fragmentach, ale zawsze w kluczowych momentach. Sama kompilacja jest ułożona zgodnie z filmową chronologią, co jest zdecydowanym plusem. I w zasadzie trudno wybrać jakiś jeden wyróżniającą się utwór. Jednocześnie widać jak silny wpływ miała wokalistka na muzykę rozrywkową, gdyż te utwory ciągle żyją – ilości ich coverów nie da się wręcz policzyć.
Myślę, że niemal każdy słyszał kiedyś takie piosenki jak „Come prima”, „Avec le temps”, „Gigi L’amoroso” czy „Parole parole”. Ale i sama artystka nie bała się sięgać po piosenki cudzych wykonawców, tworząc z nich niezapomniane hity (otwierające całość „U po d’amore” – włoska wersja „Nights in White Satin” grupy The Moody Blues – czy „Bang Bang” z poruszającym solo skrzypiec).
Wszystko to kreuje bardzo wyrazisty portret, pozwalający zobaczyć ewolucję artystki: od klasycznego, delikatnego brzmienia orkiestry („Aime-moi”), czasami naznaczonymi elementami orientalnymi (smyczki w „Bambino” i „Salma Ya Samaya”), przez niepozbawione emocjonalnej siły, wyciszone ballady („Je suis malade”), aż po skręt w stronę przebojowego disco („Gigi in Paradisco” czy „Laissez-moi dancer”). I mimo faktu, iż te piosenki powstały ponad 40 lub 50 lat temu, to nadal brzmią znakomicie, uroczo i czarująco. Ich obecność na ekranie jest mocno uzasadniona i silnie łączy się z ruchomym obrazem („U po d’amore” pokazujące próbę samobójczą Dalidy, czy bardzo poruszające „Dan Dan Dan” z ujmującymi dzwonkami, pod radosnym rytmem których kryje się coś znacznie cięższego).
Poza piosenkami Dalidy na albumie obecne są też inne szlagiery z danej epoki, niektóre przerobione przez samą artystkę („Ciao amore ciao”, „J’attendrai”), co daje sporą możliwość porównania "podróbki" z oryginałem. Pojawia się też muzyka grana na ślubie artystki, stworzona przez Laurenta Pereza del Mara, który dodał całości nieco meksykańskiego posmaku (bardzo ciekawa, instrumentalna przeróbka „Come prima” i oparte na trąbce „Por El Amor De Yolanda”) oraz dwa instrumentalne fragmenty – klasyczne, wręcz pogodne „Meditation” z prześlicznymi smyczkami i harfą, a także „Two Pages” na fortepian.
Nie można nie wspomnieć jeszcze o skromnej ilustracji autorstwa weterana francuskiego kina, Jean-Claude’a Petita. Jest to muzyka bardzo delikatna, liryczna, podkreślająca charakter Dalidy – pełna delikatnego brzmienia smyczków oraz fortepianu, który jest sercem tych krótkich (nawet za krótkich) fragmentów. Sam temat Dalidy powraca kilkukrotnie – pierwszy raz w delikatnym walczyku „L’amour avec Luigi”, potem m.in. w skocznym „l’enfance an Egypte” – i brzmi mocno lirycznie. Najpełniej wybrzmiewa jednak w „Dalida theme” pojawiającym się dopiero pod koniec drugiej płyty.
Nie mogło zabraknąć też bardziej dramatycznych fragmentów („Le corps de Luigi” czy oparte na gwałtownych smykach „Je suis desole”), okraszonych niekiedy orientalnymi wstawkami (flet shakuhachi w „Le parenthese indianne”). Uderza bardzo krótki czas trwania score’u – rzadko który motywy przekraczają tu minutę lub dwie. Generalnie to tak naprawdę tylko solidne tło, blado wypadające przy piosenkach, aczkolwiek spełniające swoje zadanie.
I taka jest cała muzyka do „Dalidy” – piękna, czarująca, pełna emocji oraz przebojowości w starym, dobrym stylu. Piosenki to w zasadzie perły w europejskiej muzyce rozrywkowej, które dla mniej wprawionych i nie znających brzmień z tamtego okresu będą niczym zaginiona skrzynka z łakociami. Score autorstwa Petita dość mocno odstaje od nieśmiertelnych przebojów artystki, ale też jego rola była inna i wywiązuje się z niej poprawnie. To i tak świetnie wydana kompilacja, dobrze radząca sobie także poza filmem.
0 komentarzy