Proza Cormaca McCarthy’ego to świat pozbawiony zarówno emocji, jak i złudzeń. Bohaterowie tego poczytnego twórcy, to w większości straceńcy, beznamiętnie snujący się po świecie bliskiemu piekłu, gdzie trup jest nieodzownym elementem krajobrazu, a o nadziei nie ma co marzyć. „Adwokat”, który właśnie zawitał do naszych kin w wyjątkowo biernej reżyserii Ridleya Scotta, nie jest co prawda kolejną adaptacją książki McCarthy’ego, lecz napisany przez niego skrypt idealnie wpisuje się w powyższy schemat, jednocześnie mając na uwadze typowo hollywoodzką genezę produkcji. Warto jednak zwrócić uwagę na ten tytuł, chociażby w kwestii intrygującej muzyki Daniela Pembertona.
Młody kompozytor, znany dotychczas ze świata telewizji oraz okazjonalnych straszydeł brytyjskich („Szepty”), dobrze odnalazł się w większym kinie, jednocześnie zastępując w tej roli mocno krytykowanego Marca Streitenfelda. Czy mamy do czynienia z początkiem nowej, pięknej przyjaźni? Czas pokaże. Słuchając jednak ilustracji Pembertona nie da się nie zauważyć, iż jest to zmiana odświeżająca, nawet jeśli sama muzyka nie powala tak, jak w przypadku jeszcze wcześniejszej kolaboracji reżysera z Hansem Zimmerem. Co jednak najważniejsze, score ten niemal zupełnie pozbawiony jest piętna wielkiego Niemca, jakim od jakiegoś czasu naznacza się amerykański mainstream.
Zagmatwana, powolna i oparta głównie na dialogach intryga rozgrywa się w większości pośród bezkresów współczesnego Dzikiego Zachodu, a otwiera ją wielce wymowna scena ‘polowania’. Ścieżka dźwiękowa jest zatem w klimacie westernowym, lekko zawadiackim i odpowiednio egzotycznym, niekiedy drapieżnym, niczym obecne w filmie gepardy. Zgrabny mariaż klasycznych instrumentów pokroju gitary czy fortepianu z elektroniką uzupełniają więc także okazjonalne gwizdy. I to się sprawdza, zwłaszcza na napisach otwierających i wieńczących fabułę. Także i w nielicznych scenach akcji („Escape”), kompozytor podkręca tempo, co owocuje rytmami przywodzącymi na myśl na przykład rozbuchane „Desperado” (wyjątkiem „Wire To The Head”, którego agresywne bity i wchodzące na moment w tle słowa nie do końca zdają się pasować estetyką do reszty pracy).
Wbrew pozorom, „The Counselor”, acz dalece bardziej atrakcyjny muzycznie od „No Country for Old Men” (gdzie nie było właściwie podkładu) lub „Drogi”, nie stanowi jednak ferii dźwięków, przy których bez problemu rozruszamy serce, uszy lub kończyny. Wręcz przeciwnie, choć w konkretnych momentach potrafi zapaść w pamięć, przez większość czasu majaczy w tle, budując napięcie oraz podnosząc, i tak już gorącą, atmosferę prerii. Niekiedy także zabija naszą czujność za pomocą łagodnej, lecz smutnej liryki („The Lovers” w kilku odsłonach, urocze „A Glorious Woman”), odgrywanej z reguły przez instrumenty solo.
Na szczęście takie podejście nie czyni z tej ścieżki nudnej, leniwej lub wypełnionej nieprzyjemną tapetą pozycji (choć parę drażniących dysonansów jest). Muzyka jest wystarczająco melodyjna, by utrzymać nas przy życiu i na tyle rytmiczna, iż nóżka, mimo wszystko, sama potrafi potupać. Pod tym względem kompozycja ta wypada zresztą lepiej na albumie, niż w samym filmie, gdzie mimo wyraźnych predyspozycji i tak pozostaje jedynie tłem – co jednak nie szkodzi ani jej, ani obrazowi.
Sam krążek cierpi natomiast na lekki przesyt materiału. Ponad godzina (w wersji elektronicznej – tłoczony krążek jest nieco krótszy, bo pozbawiony trzech utworów bonusowych) bliźniaczo podobnych rytmów potrafi jednak odrobinę zmęczyć, tudzież znużyć. Pomaga co prawda chronologicznie ułożona tracklista i przejrzyste nazwy poszczególnych utworów, niemniej w ostatecznym rozrachunku byłbym gotów wyrzucić jeszcze z 5-10 minut niewiele wnoszących do ogółu, lekko beznamiętnych poza kontekstem tematów.
Nastawiona na klimat, minimalistyczna w swej formie i naturze ilustracja broni się właśnie swą interesującą, magnetyczną i niekiedy paranoiczną naturą oraz zimnym i szorstkim, ale potrafiącym podnieść ciśnienie charakterem. I za te właśnie cechy moja ocena krąży finalnie gdzieś pomiędzy trzema, a czterema nutkami. Jeśli ktoś lubuje się w takich kompozycjach i/lub widział film, to śmiało może sięgać po płytę, która nawet jeśli nie zachwyci, to z pewnością nie będzie czasem straconym. Osobom postronnym polecam wpierw ostrożnie wypad do kina (nie jest to bowiem łatwy, przyjemny seans), albo wysłuchanie online największych highlightów wydawnictwa (wrażeniometr prawdę ci powie ;). Jakkolwiek by się nie skończyło, Pembertonowi należy się kciuk w górę. Oby zachował swój stołek w przyszłych projektach Scotta.
P.S. A TUTAJ, już tradycyjnie, lista utworów źródłowych, jakie przewijają się w filmie.
Zgoda, takie 3,5 się należy. Mam nadzieję, że po tym Pemberton rozwinie skrzydła, bo, jak słusznie zauważyłeś, jako jeden z nielicznych radzi sobie bez sięgania po Zimmera. Warto mieć go na oku.
3,5? To chyba jakiś żart. Ta muzyka powala na kolana. Boję się, że w żadnym sondtracku do jakiegokolwiek kolejnego filmu Pembertonowi nie uda się osiągnąć tego, czego dokonał w tej ścieżce dzwiękowej. Zdecydowane 5, choćby tylko za końcowy utwór „All These Worlds”.