Drugi film Jamesa Mangolda, do którego napisał także scenariusz, zasłynął w branży głównie dramatyczną transformacją Sylvestra Stallone. Włoski Ogier, znany do tej pory z prężenia muskułów w kinie akcji oraz kilku niewybrednych parodii gatunku, poważnie przytył do roli, chcąc za wszelką cenę udowodnić swój aktorski kunszt. Ale nawet nie bacząc na dodatkowe kilogramy Sly’a jest to film wart uwagi – choćby i przez wzgląd na pozostałą, także imponującą część obsady, która nawet po latach robi wrażenie. Pośród wielkich nazwisk ginie niejako skromna muzyka Howarda Shore’a, aczkolwiek maestro ponownie nie zawiódł.
Kanadyjczyk napisał ilustrację w typowy dla siebie sposób – raz jeszcze powstała partytura minimalistyczna, pełna dysonansów, która w kinie intryguje i wzmaga emocje, ale poza nim potrafi być ciężką przeprawą dla przeciętnego słuchacza. Na tle dorobku kompozytora, „Cop Land” posiada jednak pewien element wyróżniający go spośród innych jego prac.
Jakkolwiek dziwnie może to brzmieć, to w filmie kryminalnym o nowojorskich policjantach klimat podkreślają… szkockie dudy (a przecież Mel Gibson tu nie gra). Co jeszcze dziwniejsze – ten pomysł się sprawdza! Nie jest to może coś, bez czego „Cop Land” by nie istniał – muzycznie lub filmowo – lecz z pewnością dodaje mu kolorytu, bez jednoczesnego rozdźwięku pomiędzy ścieżką dźwiękową, a fabułą. Być może dlatego, że Shore używa tego instrumentu głównie w wizytówce filmu, czyli melodii charakteryzującej miejsce akcji – „Garrison, NJ”. Tym samym jest to także najbardziej pamiętny motyw całej płyty, dość jednoznacznie kojarzący się z rozległymi panoramami obu brzegów rzeki Hudson.
Reszta ścieżki jest już bardziej standardowa i niestety także mniej atrakcyjna. Jak zawsze Shore opiera środek ciężkości na dęciakach, którym od czasu do czasu towarzyszy sekcja smyczkowa. Oprócz smutnego tematu przewodniego – „All Dressed Up In Blue”, jaki również otwierają dudy – nie znajdziemy tu nut, do jakich z lubością będziemy wracać. Przeciwnie – przeważa underscore i brzmieniowe eksperymenty, w większości nieprzyjemne w odsłuchu lub nie potrafiące się obronić poza kinowym ekranem.
Akcji jest tu mało, bo i sam film jest pozbawiony fajerwerków. Z tego względu kompozycja Shore’a przez większość czasu głównie buduje napięcie i podgrzewa coraz bardziej napiętą atmosferę, aniżeli faktycznie gra na emocjach. Shore, tudzież reżyser, zostawił zresztą odpowiednio dużo miejsca dla ciszy przerywanej wystrzałami różnorakiej broni palnej. Kiedy jednak do głosu dochodzi muzyka, potrafi być wielce sugestywna (narastający, nerwowy „Pool of Crimson” – ostatni naprawdę warty uwagi temat krążka) i mimowolnie przykuwa uwagę.
Szkoda, iż w większości jest to niezbyt przystępna z swej autonomicznej prezentacji muzyka. Niewielkim plusem jest więc krótki czas trwania albumu – 40 minut dla wielu melomanów może okazać się ścianą nie do przejścia, zwłaszcza bez znajomości filmu. W pierwszej kolejności zachęcam więc do sięgnięcia po ten skromny (i chyba dziś już nieco zapomniany), ale bardzo solidny dramat kryminalny – tylko tam naprawdę można docenić kunszt Howarda Shore’a. Warto zresztą częściej opuszczać Śródziemie, by poznać kompozytora także od tej mniej sympatycznej, mroczniejszej strony, z której kiedyś słynął.
P.S. Przez film przewijają się także liczne piosenki – ich pełny spis TUTAJ.
0 komentarzy