Jak większość kompozytorów, Michael Kamen nie od razu zameldował się w kinie. Zaczynał od kompozycji pozafilmowych – z początku głównie baletów, których łącznie napisał aż jedenaście. Już jako znany i ceniony maestro wielkiego ekranu, stworzył także siedem prac koncertowych. Pierwsza powstała na początku lat 90., specjalnie dla Davida Sanborna, z którym Kamen wcześniej owocnie współpracował przy okazji dwóch pierwszych części „Zabójczej broni”. Specyficzny klimat i estetykę tej serii miejscami niemal żywcem przeniesiono na deski filharmonii. Tym samym „Concerto for Saxophone” pozostaje mocno związane z X muzą.
Nie tylko zresztą przez wzgląd na osobę Sanborna i dźwięki jego instrumentu jest to oczywista konotacja. „Concerto for Sanborn and Orchestra” – bo tak brzmi jego pełna nazwa – Kamen napisał bowiem w iście filmowym, pełnym rozmachu stylu, a całość zwieńczył dodatkowo fragmentem z innego swojego ważnego projektu, „Brazil”. Być może oryginalność nie jest zatem atutem tej pracy. Nadrabia ona jednak… całą resztą.
Przede wszystkim jest to niezwykle piękne dokonanie, które kwitnie zwłaszcza w swej drugiej, spokojniejszej połowie. W pierwszej – a więc we właściwej części koncertu, podzielonego odpowiednio na trzy odsłony – to głównie popis kompozytorskiej maestrii oraz wirtuozerii instrumentów, ukazujący prawdziwą potęgę muzyki w pełnoorkiestrowym stylu. Bombastyczny „1st Movement” to istna feeria barw i brzmień, wyjątkowo porywający i emocjonujący rajd i zarazem gwóźdź programu.
I choć może wydawać się, że kulminacja błędnie następuje zaraz na samym początku, a potem płyta faktycznie nie jest już w stanie zbliżyć się do tego poziomu, to jednak Kamen nie odkrywa wszystkich kart od razu, nie pozwala odbiorcy ani na chwilę nudy, ani też nie daje szans opaść emocjom. Wydatnie pomaga mu w tym nie tylko Sanborn i jego saksofon, ale i Eric Clapton oraz David Gilmour z Pink Floyd na swych gitarach, którzy aktywni są zwłaszcza w kobiecym segmencie płyty.
Jej druga połowa to bowiem nic innego, jak bezustanny hołd dla ukochanych kompozytora: córek („Sasha” i „Zoe”), żony („Sandra”) oraz matki („Helen-Claire”). Ton tej części koncertu jest zatem zdecydowanie bardziej stonowany, przesiąknięty naturalnym romantyzmem. Nuty są znacznie lżejsze, niekiedy lekko figlarne, a czasem ocierają się wręcz o poetycką zadumę. Są także mocno do siebie zbliżone – na tyle, że przejścia pomiędzy kolejnymi utworami są ledwie zauważalne. Ta płynność mocno przysługuje się odsłuchowi, acz jednostajność i nieco leniwe brzmienie ścieżek z pewnością odbije się czkawką co mniej cierpliwym. Ale na pewno nie można odmówić im piękna oraz sączącego się z głośników wyjątkowego ciepła, które bez problemu otula uszy odbiorcy i działa nań wielce kojąco.
Rzecz jasna pierwsi w kolejce po tą płytę powinni ustawiać się fani twórczości Kamena, aczkolwiek podejrzewam, że już dawno mają oni w swych zbiorach albo CD albo DVD (okładka obok) z tym koncertem. Pozostałym melomanom, nie tylko tym wywodzącym się z kinowych sal, również można rzeczoną pozycję spokojnie i zarazem szczerze polecić, gdyż jest ona bardzo atrakcyjna i przy okazji także niezwykle przystępnie zapodana. To bogata i wartościowa praca – muzyka natchniona miłością, która sama inspiruje.
0 komentarzy