Dzisiaj słowo imigrant nabrało mocno negatywnego znaczenia, spowodowanego przez uciekinierów z państw arabskich, kradnących robotę Europejczykom. Ale i mieszkańcy Starego Kontynentu wędrowali kiedyś za chlebem oraz lepszym życiem. I o tych losach imigrantów pośrednio opowiada film Johna Crowleya „Brooklyn”, który tak naprawdę jest klasycznym melodramatem. Stylowym, eleganckim, z ładnymi zdjęciami oraz solidnym aktorstwem. Swoją cegiełkę do tego miłego filmu dokłada też muzyka.
Nazwisko Michaela Brooka pewnie nie mówi zbyt wiele fanom muzyki filmowej. Nie dlatego, że nie ma on na koncie znanych tytułów (wystarczy wymienić dokumentalną „Niewygodną prawdę” czy oscarowego „Fightera”), ale dlatego, że w tych produkcjach oprawa muzyczna to była ostatnia rzecz, na jaką zwracano uwagę. Tutaj dźwięki miały zbudować romantyczną aurę, a jednocześnie przypominać o irlandzkich korzeniach granej przez Saoirse Ronan głównej bohaterki.
Kanadyjski maestro sięga więc po standardowe instrumentarium dla tego gatunku, z obowiązkowymi smyczkami, fortepianem, mandoliną oraz dętymi drewnianymi. Całość jest bardzo delikatna, co słychać już w temacie przewodnim („Opening Titles”), a nawet odrobinę sentymentalne momenty, opisujące tęsknotę za krajem (powolny walczyk w „Packing for the Voyage”), wydają się pasować.
To właśnie te irlandzkie akcenty – poza często przewijającym się tematem przewodnim – są najbardziej wybijającymi się na ekranie motywami. Żwawo przygrywa mandolina („Eilis Starts Work”), smyczki wchodzą w bardziej liryczny ton (krótkie „Homesick”), pojawia się nawet dawna pieśń w języku gaelickim („Casadh An Tsugain”) śpiewana a capella. Nawet kontrabas wykonuje tutaj dobrą robotę (strasznie krótkie „Things Are Looking Up”), chociaż jest tylko tłem. A gdy trzeba publikę wzruszyć, muzyka to robi (przejmujące „Rose Dies”).
Niemniej jednak te nutki nie zostają w pamięci na długo, chociaż brzmią bardzo ładnie i przyjemnie dla ucha. Tego typu muzyki w kinie było już setki, co nie pomaga przetrwać partyturze Brooka. Fakt, dobrze spełnia swoje zadanie, roztaczając wokół siebie ujmującą aurę romantyzmu. Jednak poza kolorytem Zielonej Wyspy, nie ma wiele do zaoferowania. Coś takiego mogłaby napisać Rachel Portman i nie byłoby to niczym nowym. Brook z kolei próbuje przebić się do mainstreamu, tworząc dość szablonowy, ale posiadający miejscami silny ładunek emocjonalny score (acz z przepięknym finałem). Podróż do „Brooklynu” nie zaskakuje zatem. Ale jeśli ma się czas, może być naprawdę przyjemna.
Saoirse…my love