Fakt, że western powrócił do łask jest oczywistością, co pokazują takie tytuły, jak „Prawdziwe męstwo”, „Slow West”, „Bone Tomahawk”, „Zjawa” czy nowa wersja „Siedmiu wspaniałych”. Także westernem jest nowy film holenderskiego reżysera Martina Koolhavena – „Wendeta”. Jest to bardzo dramatyczna historia kobiety, próbującej wyrwać się z ręki tajemniczego wielebnego, który chce zniszczyć jej życie. Im dalej w las, tym bardziej poznajemy przerażającą, smutną i krwawą przeszłość naszej protagonistki (wszystko rozpisane w czterech aktach, z czego środkowe partie to retrospekcje), doprowadzającą do przerażającego finału. Sam film nie zrobiłby tak mocnego wrażenia, gdyby nie świetne aktorstwo, wysmakowane zdjęcia oraz bardzo klimatyczna muzyka.
To ostatnie jest najbardziej zaskakujące, biorąc pod uwagę fakt, że jej autorem jest Tom Holkenborg aka Junkie XL. Kompozytor zrezygnował ze swojego czysto elektronicznego środowiska (znanego między innymi z „Paktu z diabłem”), wykorzystując głównie smyczki. To bez wątpienia najbardziej ambitna praca w dorobku maestro, pełna niepokoju i mroku. Czy możemy jednak mówić o udanym i godnym uwagi dziele?
Całość oparta jest na dwóch tematach: Liz oraz wielebnego, a obydwa dostajemy już na dzień dobry w tytułowym utworze. Pierwszy jest bardzo liryczny, z pięknie brzmiącymi, wręcz łkającymi dźwiękami skrzypiec, a w połowie atakujący posępnymi, natężonymi odgłosami wiolonczeli połączonej z niepokojącym tłem elektronicznym (przesterowane dźwięki dzwonów oraz coś jakby szum) – pozornie bardzo ospałej, lecz budzącej strach. Drugi motyw silniej wybrzmiewa w „The Reverend”, gdzie do tego wszystkiego zostaje dodany chór, ale nie przynosi on ukojenia.
Przez większość czasu trwania tego score’u będą przewijać się te motywy, ulegając drobnym modyfikacjom, lecz zachowując bardzo silny ładunek emocjonalny. Nieważne czy mówimy o „The Birth”, gęstym i świdrującym „She Belongs in Hell” (ten zapętlony początek!) „I Am Here to Punish You” czy pojawiających się w dalszej części „Sanctus”, „God Has Other Plans” czy „For The Love of God”. Od tej reguły są jednak dwa wyjątki – co ciekawe, najdłuższe na całym albumie…
Pierwszym jest „Revelation”, które zaczyna się podobnie (nie licząc grzmotów w tle), by następnie walnąć parę razy perkusją i jeszcze mocniej podkręcić atmosferę smyczkami, a także by odkryć tajemnicze oblicze naszego bogobojnego duchownego, któremu obecność chóru nadaje pozornie majestatyczny charakter. Doprowadza to główną bohaterkę do wstrząsu, co mocno odbija się na jej dalszych losach. Potem wchodzi pozornie spokojniejsze „Rules Are Rules” z mocno przesterowanym fortepianem. Drugim takim mocnym ciosem jest „Exodus”, który rozwija się bardzo powoli, ale bardzo intensywnie (liryczne skrzypce po pierwszej minucie), doprowadzając ostatecznie do dźwiękowego ekstremum (skrzypce + chór + wiolonczele) i zarazem pozbawiając nas jakiejkolwiek nadziei.
Holkenborg nie boi się też sięgać po arsenał sztuczek charakterystycznych dla kina grozy, co w wielu scenach sprawdza się wprost znakomicie. Pulsujące, wręcz ambientowe „Sanctus”, oszczędny kontrabas w lekko onirycznym „Two Strangers”, chropowate „Abide”, przepełnione ścianą dźwięku „Fog”, naszpikowane elektroniką i chaotyczne „Retribution”… – wszystkie one wywołują poczucie zaszczucia, strachu i bezsilności wobec Zła. A kiedy wydaje się, że finał będzie tragiczny, pojawia się promyk otuchy w kompozycji wyjętej jakby z innej bajki – „Watching Over Me”.
W całej kompozycji doszukać można się paru bardzo poważnych wad. Po pierwsze, wszystko oparte jest jedynie na dwóch motywach oraz brzmieniu trochę na jedno kopyto, co wprowadza do odsłuchu poczucie monotonii. Drugą kwestią jest samo wydanie muzyki – skondensowane do ponad 80 minut, dla wielu melomanów może okazać się barierą nie do przeskoczenia. Niemniej jest to wielce emocjonalna, dojrzała i konsekwentnie budująca klimat ilustracja, która potrafi dać sporo satysfakcji. Nie będziecie się chcieli mścić za spędzenie z nią tylu minut – bardzo mocne cztery nutki.
0 komentarzy