Ostatnie dzieło Studia PIXAR, „Merida Waleczna” stanowi pozycję dość osobną w jego dorobku. Pierwszy raz zdecydowano się umieścić na pierwszym planie nie bohatera, a bohaterkę, zaś zamiast do cna wyeksploatowanego motywu relacji głównego protagonisty z ojcem, za oś akcji wybrano związek rudowłosej królewny z jej matką. Do tego zrezygnowano z czarnego charakteru, a także, co może jeszcze niezwyklejsze, z wątku miłosnego. Jakby tego było mało rzecz dzieje się w górzystej Szkocji, w magicznych czasach wczesnego średniowiecza. Oczywiście ten ostatni element potraktowany został raczej umownie. Twórcy filmu nie odważyli się zbyt głęboko sięgać do historycznych źródeł czy mitów. Jeżeli ktoś spodziewa się wystawniejszej wersji „Sekretu Księgi z Kells” może czuć się zawiedziony. Fabuła jest do cna współczesna, a elementy magiczne nie wkraczają zbyt głęboko w rzeczywiste wierzenia tamtych czasów.
Zadbano jednak o ogólny historyczno-mitologiczny klimat, budowany co prawda dość nieskładnie, ale odpowiednio fotogeniczny i dodający, bardzo intymnej w gruncie rzeczy, opowieści nieco rozmachu. Kluczowa staje się tu muzyka – dyskretny element, który w niemal niezauważalny sposób może nadać właściwy ton historii, wykreować odpowiednie tło, pogłębić to, co wynika wprost z przebiegu akcji. Filmowcom z PIXARa trzeba przyznać, że mają znakomite wyczucie dotyczące muzyki. Michael Giacchino, Randy i Thomas Newmanowie stworzyli dla tego studia jedne z najlepszych ścieżek dźwiękowych w swoich karierach. Tym razem wybór padł jednak na niekojarzonego z PIXARem i niemogącego się pochwalić błyskotliwymi sukcesami w zakresie ilustrowania animacji, Patricka Doyle’a.
Najwyraźniej producenci wnioskowali prosto: skoro akcja naszego filmu dzieje się w Szkocji (czy może raczej jakiejś quasi-Szkocji), to czemu nie zatrudnić do napisania muzyki Szkota? A Patrick Doyle jest jedynym Szkotem rozpoznawalnym w świecie muzyki filmowej. Świadczyć to może o tym, jak ważna dla twórców „Meridy Walecznej” była etniczna otoczka filmu. Przekazanie jej ducha to zadanie przede wszystkim dla muzyki, a kto lepiej go wyczuje niż kompozytor z tamtych stron?
Kwestię oddania regionalnego i historycznego kolorytu w swojej kompozycji Doyle potraktował bardzo serio. Zaangażował całą masę etnicznych instrumentów: od oczywistych dud i celtyckiego fletu, aż po właściwe odmiany skrzypiec i harfy. Zaanektował elementy szkockich melodii ludowych, wreszcie skomponował stylizowane na średniowieczne pieśni. Trudno odmówić mu wprawy w żonglowaniu tymi elementami, a zarazem nie można zarzucić nadmiernego ich spłycania i wygładzania, ku zadowoleniu miękkiego podniebienia masowego odbiorcy. Niektóre fragmenty są celowo chropowate, nieco chaotyczne, a zarazem pełne autentyzmu.
Esencję ścieżki dźwiękowej stanowią jednak tematy i te wzbudzają mieszane uczucia. Trzeba przyznać, że jest ich dużo. Merida otrzymała łagodną, ciepłą melodię, o epickim oddechu. Jej matkę, królową Elinor, opisuje muzyka rytmiczna, o mocno zarysowanych akcentach, co podkreśla jej stanowczy charakter, a zarazem dodaje element humoru związany z jej niespodziewaną przemianą. Muzyczną wizytówką ojca Meridy, jowialnego i nieokrzesanego króla Fergusa, stanowi biesiadna pieśń „Song of Mor’Du”. Do tego dochodzą jeszcze liczne tematy związane z poszczególnymi miejscami, czy wątkami. Najważniejszy z nich to subtelna pieśń-kołysanka „Noble Maiden Fair”, która ilustruje więź Meridy i Elinor. Nie można więc narzekać na niedosyt ciekawych, pełnych uroku lub wigoru melodii. Kłopot polega na tym, że żadna z nich nie wywołuje większych emocji. To odróżnia „Meridę Waleczną” od chociażby podobnego stylistycznie „Jak wytresować smoka”. Tam znajdowało się kilka porywających utworów, których można było słuchać w nieskończoność. W pracy Doyle’a najbliższy temu jest „Merida’s Home”, w którym najpełniej i najpiękniej zaprezentowany jest temat Meridy. Niestety to zarazem jeden z najkrótszych utworów na płycie.
Zresztą czas trwania poszczególnych ścieżek też sprawia spory kłopot. Sporo jest tu takich, które trwają powyżej czterech minut, a mają w sobie zaledwie jedną wartą wysłuchania. Dobrym przykładem jest tu „Merida Rides Away”, gdzie po wątłym wstępie następuje ekscytujący wybuch energicznej, pełnej emocji, przejmującej muzyki, ale trwa on zaledwie kilkadziesiąt sekund, a przez następne trzy minuty właściwie nie ma nic do zaoferowania. Z powodu utworów tego rodzaju ścieżka strasznie się rozłazi. Kolejne interesujące fragmenty trzeba łowić z niepotrzebnie długich, zbyt mocno przywiązanych do obrazu ścieżek. Nie zaszkodziłyby tu ostrzejsze nożyce montażystów, bowiem płyta trwająca ok. 50 minut byłaby w tym wypadku znacznie bardziej wartościowa, aniżeli ten ponad 65-minutowy kolos.
Nie sposób pisać o ścieżce dźwiękowej do ważnej produkcji PIXARa, bez chwili refleksji o oscarowych szansach. W końcu Randy’emu Newmanowi praca dla tego studia przyniosła dwie statuetki Złotego Rycerza na siedem nominacji, a jego krewnemu Thomasowi dwie nominacje, podobnie zresztą jak Michaelowi Giacchino, który ponadto tryumfował na oscarowej gali dzięki znakomitemu „Odlotowi”. Patrick Doyle dawno nie stawał w oscarowych szrankach, a że od zeszłego roku przeżywa „mały renesans” twórczości, być może nadszedł właściwy moment by powrócić na czerwony dywan. Jednakże muzyka do „Meridy Walecznej” w trakcie seansu nie robi dużego wrażenia. Ma parę rzeczywiście dobrych momentów, jest jej dużo i sprawdza się bez zarzutu, ale Doyle musiałby mieć sporo szczęścia i niezbyt wyśrubowaną konkurencję w tym roku, by załapać się na trzecią w karierze nominację.
Chyba, że zostałby doceniony w kategorii najlepsza piosenka. Pod tym względem spore szanse ma „Noble Maiden Fair”, zwłaszcza, że wedle obowiązujących od ubiegłego roku zasad, nominowane mogą być tylko te piosenki, które zostały funkcjonalnie wykorzystane w filmie. Z tego względu „Merida Waleczna” ma szansę zdominować tę kategorię na najbliższej oscarowej gali. Bowiem oprócz dwóch piosenek stworzonych przez Doyle’a, w akcję filmu wplecione są jeszcze dwie, o sympatycznym folkowo-popowym zabarwieniu, skomponowane przez Alexa Mandela i wykonane przez Julie Fowlis. W filmie podporządkowane są im całe sekwencje, ocierając się o teledysk, ale trudno mieć o to pretensje – są one bowiem pogodne, żywe i łatwo wpadają w ucho. Również na płycie ze ścieżką dźwiękową stanowią jasne punkty. Nie da się ukryć, że z całej ścieżki dźwiękowej to właśnie je najlepiej się pamięta.
W pewnym stopniu „Merida Waleczna” stanowi więc dla Patricka Doyle’a niewykorzystaną szansę. Miał wspaniałą okazję, by błysnąć talentem i ponownie znaleźć się na szczycie. Trudno powiedzieć, w czym tkwił błąd. Widać bowiem, że do pracy się przyłożył, nie brakowało mu pomysłowości, a jego techniczne umiejętności wciąż robią duże wrażenie. Być może nie włożył w tę kompozycję wystarczająco serca. Tematyczne bogactwo jakie oferuje budzi szacunek, nawet podziw, ale nie zachwyt. To ścieżka wyśmienicie wykonana, ale jakby sucha, nadmiernie wykalkulowana. Podczas słuchania płyty przeszkadza przy tym słaby montaż materiału, który nie pozwala cieszyć się w pełni jej licznymi przecież zaletami. Gdyby nie ten ostatni element pokusiłbym się pewnie o cztery, ale tak pozostaję przy trzech, stawianych z pewnym żalem nutkach.
Trudno się nie zgodzić, acz dla mnie mocne 3,5 – głównie za świetny klimat.
Ja również zgadzam się w zupełności. Niektóre uwagi niezwykle trafne. Jednak przyznam szczerze, że muzyka wzbudziła momentami we mnie głębokie wzruszenie i mimo braku oszałamiających momentów, sprawia, że chce się jej długo słuchać. Dlatego daję 4.
Noble Maiden Fair – piękna pieśń, dla mnie nr 1. Reszta – zgadzam się co do powyższego opisu.
Bajeczne piosenki, bajeczny podkład instrumentalny! A ,,Noble Maiden Fair”…