Jest coś przewrotnego w ostatnich tryumfach kina niemego. Jakiś straceńczy bunt przeciwko dyktaturze „Avatara”. Z drugiej strony wskrzesiciele tego zakurzonego gatunku popisują się niebywałą biegłością techniczną. Po urokliwej imitacji, jaką był „Artysta”, kolejny krok rozszerza horyzonty. Hiszpańska „Śnieżka” to nie tyle zabawa konwencją, co dowód, że niektóre opowieści znacznie ciekawiej można opowiedzieć za pomocą dawno zapomnianych środków.
Dystans, humorystyczne przerysowanie i swego rodzaju emocjonalna bezwstydność czynią brutalną historię życia torreadora i jego pięknej córki poetycką i baśniową. Wymaga to perfekcji w stosowaniu elementów stanowiących istotę kina – połączenia ruchomego obrazu i dźwięku, bez wsparcia literatury. Ogromna odpowiedzialność spoczywa więc na kompozytorze. Tu nic nie zagłusza muzyki, zatem nie może być mowy o wpadce. Słusznie jednak pojawiają się głosy, iż twórca ścieżki dźwiękowej do niemego filmu ma w pewnym stopniu ułatwione zadanie. Nie musi się bowiem przebijać przez długie dialogi lub głośne dźwięki. Niewątpliwie dysponuje też wystarczającą przestrzenią na snucie bogatej muzycznie narracji.
Kompozycja Alfonso de Vilallongi do „Śnieżki” tego sporu nie rozstrzygnie, służy bowiem dobrze jako dowód dla obydwu tez. Muzyka bardzo zgrabnie się rozwija. Bywają oczywiście zaskakujące zwroty, wynikające z dynamiki filmowych zdarzeń, ale nie pozostawiają one wrażenia chaosu. Tematy mają czas, by odpowiednio wybrzmieć. Wyczuwalna jest swoboda, wystarczy miejsca na oddech. Vilallonga zręcznie żongluje nastrojami. W łagodnym temacie relacji Śnieżki z ojcem („Padre e Hija”), stanowiącym wizytówkę kompozycji, w ciepły sposób ilustruje bliskość między nimi, a zarazem podkreśla ponury fatalizm. Ich wspólnym nieszczęściem jest oczywiście zła macocha, postać groteskowo antypatyczna. Tutaj muzyka balansuje między humorem, a grozą. Bardzo trafne jest więc wykorzystanie thereminu, dziś już jedynie prześmiewczo nawiązujące do horrorów („¿Dónde Está Carmen?”). Niepokój wprowadzą też pociągłe, chropowate brzmienia smyczków, wreszcie staroświeckie wybuchy orkiestry, jakby żywcem wyjęte z filmu sprzed 60-70 lat. Nie do przecenienia jest tu wkład Romana Gottwalda, który stoi za szczególnie mrocznymi „Persecución Madrastra” oraz „La Manzana”.
Bardzo ważnym współtwórcą muzycznego klimatu „Śnieżki” jest też Juan ‘Chicuelo’ Gómez, kompozytor i gitarzysta, wprowadzający do kompozycji hiszpański ogień. Jego aranżacyjnie skromne utwory ciekawie kontrastują z orkiestracyjną szlachetnością Vilallongi i kto wie, czy ostatecznie nie decydują o odbiorze całości muzyki. Mocno bowiem pozostają w pamięci, szczególnie, że towarzyszą ważnym scenom. Wyrazem tego było pewnie wyróżnienie Gómeza nagrodą Goya za piosenkę „No Te Puedo Encontrar”. W wielu recenzjach filmu pojawiało się także sformułowanie, że „Śnieżka” toczy się w rytmie flamenco, a to raczej zasługa Chicuelo, a nie Vilallongi.
Kompozytor proponuje zresztą inne tańce: klasycznego walca („Portrait”), czy pewnie bardziej egzotyczne pasodoble („Pasodoble Pa Jesusín"), którego przy filmie o torreadorach po prostu nie mogło zabraknąć. W ogóle nie można Villalondze zarzucić braku ilustracyjnej trafności. Bezbłędnie wchodzi w nastrój poszczególnych scen, łączących czasem skrajnie różne emocje. Świetnie gra zwłaszcza humorystycznym tematem przypisanym złej macosze („Fotos Macabras”, „Lecturas”). Z lekkością pokonuje więc podstawową trudność, czyli operowanie muzyką „zawsze widoczną”, której najmniejszy zgrzyt byłby natychmiast wychwycony. Co przy tym istotne, nie angażuje przesadnie trakcie seansu. Kiedy trzeba, mocno wchodzi w opowieść, ale z reguły jest bardzo dyskretny, niemal przezroczysty. To wbrew pozorom ogromny atut, gdyż nie rozprasza widza.
Owa przeźroczystość utrudnia kontakt z kompozycją na płycie. Muzyka, która z założenia nie powinna zbytnio angażować, nie może się przy samodzielnym odsłuchu dobrze bronić. Chyba, że zostałaby mocno pocięta, ale na to wydawcy się nie zdecydowali. Płyta oddaje przy tym pracy Villalongi sprawiedliwość. Ma swój rytm, nie wydaje się pospiesznie sklecona. Prezentuje ilustrację bardzo porządną, zrobioną z wyczuciem, pomysłowością i rzemieślniczą wprawnością. Kilka utworów warte jest zapamiętania (m.in. „Padre e Hija”, „Cirquito”, „Lecturas”), całości czegoś jednak brakuje. „Artysta” miał „George’a Valentina”, który uwodził nawet krytyków samej kompozycji. Vilallonga nic takiego nie proponuje. Zabrakło więc kropki nad „i”, czegoś, co by od początku do końca zachwyciło. Bez tego punktu zaczepienia, cała ścieżka dźwiękowa ucieka z pamięci, nawet jeśli budzi szacunek i sprawia sporo przyjemności.
Dlatego też trudno wskazać odbiorców dla płyty ze ścieżką dźwiękową. Właściwie bez strachu może sięgnąć po nią każdy, tylko po co? Kompozycja Vilallongi niczym szczególnym się nie wyróżnia. Jest przystępna, przyjemna, urozmaicona, ale też trochę bezpłciowa, czego nie zmienia ani hiszpański posmak, ani niecodzienna konwencja filmu, do którego została napisana. Rzetelność i solidność warta jest oczywiście pochwały, lecz niekoniecznie poświęcenia 70 minut. Kto jednak cierpi ostatnio na niedomiar porządnej kompozytorskiej roboty, niech sięga bez wahania.
0 komentarzy