Myśl o pokoleniu kultury klubowej może dla miłośników jazzu, muzyki klasycznej czy rocka być powodem do grymasu i wywoływać nie najciekawsze skojarzenia. Banda małolatów w dziwnych ciuszkach, śmigająca od jednej stodoły nadymającej się od basu do drugiej, ćpanie, chlanie i ultrafiolety. Prędzej degeneracja jak generacja. Przywołany tu przeze mnie obraz jest przejaskrawiony, ale nie ukrywajmy, nie powstałby, gdyby nie żadne podstawy w rzeczywistości. Zresztą filmowcy poświęcając temu pokoleniu swoje filmy daleko od niego nie uciekają – większość traktuje o narkotykach i innych używkach. Najlepszym przykładem jest chyba najbardziej kultowe dzieło o tematyce klubowej, czyli "Human Traffic", które ukazując narkotyki, jednocześnie nie potępia ich. Ale co o elektronice myślą miłośnicy muzyki filmowej? Ścieżki dźwiękowe o zabarwieniu klubowym nie są żadną nowością, wystarczy wspomnieć "Hakerów" czy "Biegnij Lola, biegnij", gdzie za score odpowiadało młócenie w barwach techno i house’u. Mnie osobiście te hitowe płyty mocno irytowały, choć w przypadku "Loli", trzeba przyznać, że w samym filmie dobór "utworów" jest bezbłędny. Niemniej na horyzoncie pojawił się film i soundtrack do niego o wystarczającej mocy, by przekonać do siebie niejednego, zagorzałego przeciwnika szeroko pojętej muzyki klubowej. I pisząc to sam jestem zdziwiony.
Oto w październiku zeszłego roku do kin na świecie trafił obraz "Berlin Calling", prawie dziesięć lat po "Human Traffic", więc specjalnie już nie na czasie, no ale jest. Reżyser Hannes Stöhr opowiada w nim historię uznanego DJ’a, Ickarusa (Paul Kalkbrenner), który wraz z dziewczyną wyrusza na tournee i jednocześnie przygotowuje się do wydania nowej płyty. Niestety muzyk wspomaga swój talent szprycując się dragami pokątnie, co ukochanej się nie bardzo podoba. W końcu Ickarus przedawkowuje i ląduje w szpitalu psychiatrycznym. Film zebrał w samych Niemczech, skąd pochodzi, naprawdę przychylne recenzje. Chwalono przede wszystkim przekonywującego w głównej roli Kalkbrennera, który – co ciekawe – nie jest zawodowym aktorem, a producentem związanym na stałe z wytwórnią BPitch Control. A żeby było jeszcze ciekawiej, sam napisał muzykę do "Berlin Calling", będącą zarówno scorem jak i muzyką źródłową.
Na płycie znalazło się piętnaście utworów Kalkbrennera, z których dziesięć stanowią kompozycje napisane specjalnie na potrzeby filmu, a pięć to znane już miłośnikom elektroniki kawałki. Obok nich ulokowano również wcześniej wydane "Mango" Saschy Funke. Całość trwa około 80 minut, czyli o co najmniej 20 więcej, niż wynosi przeciętna długość ścieżki dźwiękowej wydanej na jednej płycie. W gwoli wyjaśnienia, soundtrack z "Berlin Calling" to ekskluzywne wydanie cyfrowe, którego nie dostaniecie w sklepie muzycznym za rogiem. Stąd długość albumu nieco przekraczająca możliwości zapisu na jednym krążku CD. Obszerność płyty jednak, o dziwo, nie wpływa na jej końcową ocenę. Układ utworów jest bowiem mistrzowski i o znudzeniu nie ma tu mowy. No, oczywiście jeśli na wstępie zaakceptuje się fakt, że muzyka Kalkbrennera to elektronika z housem na czele. Nie obejdzie się więc bez kilkuminutowych, rytmicznych, pardon mój kolokwializm, "umca-umca". Nie jest to jednak bezbarwny łomot, płyta jest różnorodna, wciągająca, niemal hipnotyzująca i autentycznie może wciągnąć.
Głównym atutem album jest jego niebanalność. Nawet najzagorzalsi przeciwnicy gatunku, dysponujący minimalną wiedzą muzyczną, potrafią skojarzyć techniki jakimi się posługuje. Bas, dużo elektronicznych, samplowanych dźwięków, monotonnie wybijany, dynamiczny rytm mający na celu zaczarowanie słuchacza, dosłownie oderwanie go od rzeczywistości. W większości przypadków, trzeba być jednak bardzo otwartym na to co się nam puszcza, żeby w ten trans wpaść – mieć niezbyt wygórowane wymagania odnośnie jakości odbieranej muzyki: vide jakiś hangar przy akademiku, w którym masa otępieńców wymachuje łapami odzianymi w jaskrawą biel rękawiczek. A "Berlin Calling" jest inne, unika prostoty, wprowadza kilka świeżych pomysłów, nowych rytmów. Szczególną uwagę zwracają techniczne eksperymenty z beatem i wspomagającymi go instrumentami. Fantastycznie brzmi temat otwierający album – "Aaron" z niespieszną melodią opartą na urywanych dźwiękach gitary i pianina. Swoisty epilog kontynuuje "Queer Fellow", już jednak bogatsze o kilka dźwięków, w szczególności samą elektronikę. Styl podtrzymują wyraźnie zaznaczające swoją obecność klawisze, teraz już jednak operujące fragmentami pełnych melodii, a nie tylko pojedynczymi dźwiękami, które pogrywały sobie wcześniej z dominującą gitarą.
Kalkbrenner na dobre rozkręca się z utworem trzecim, czyli "Azure", gdzie gwałtownie wzrasta dynamika muzyki, a sam krążek nabiera niesłychanych rumieńców. Tutaj DJ (kompozytor?) stawia na czyste brzmienie syntezatorów, które budują pozytywną, nieco wzniosłą melodię wspieraną przez dwie linie basowe – rytmiczne uderzenia i mruczący beat w tle. Zaskakujący to kawałek, jednocześnie porywa do ruchu i relaksuje swego rodzaju chilloutowym brzmieniem. Bardzo podobnie działa "Sky And Sand", główny temat filmu, przypisany jego bohaterowi. Ten tech-house’owy kawałek wprowadza wokal Fritza Kalkbrennera (brata Paula). Harmoniczny, prosty rytm doskonale pasuje do przejmującego tekstu śpiewanego w bardzo monochromatyczny sposób. To najbardziej "filmowy" z utworów zawartych na płycie. Momentami – szczególnie gdy wokal zastępują syntezatory brzmieniem zbliżone do barwy sekcji smyczkowej – przypominają rasowy score, z jakim spotykamy się w niejednym filmie. Optymistyczny ton utrzymują kolejne utwory: "Square 1" charakteryzujący się rytmicznym klaskaniem i ciekawym tłem klawiszy, "Altes Kamuffel" będący przejściem z house’owej części płyty do ciężkiego techno. Niestety od tego momentu poziom wyrafinowania płyty mocno siada, by walczyć z monotonnymi uderzeniami basu. Kawałki takie jak "Torted", "Moos" czy "Atzepeng" pozostają smaczkami tylko dla zagorzałych fanów techno-brzmień. Reszcie pozostaje wyłapywanie ciekawszych, przebijających się pomiędzy jednostajnym młóceniem fragmentów. Takimi światełkami są kapitalne, taneczne "Mango" Saschy Funke, pulsujące "Castenets" albo pełne ognia "Absynthe".
Finał płyty to kolejny spadek poziomu, choć tym razem idzie bardziej o słuchalność na płycie. Kalkbrenner musiał bowiem jakoś oddać sceny narkotycznego transu w jaki wpadał grany przez niego bohater filmu. Utwory takie jak "Revolte", "Bengang" czy finałowa suita "Gebrunn Gebrunn" w pełni oddają nieco psychodeliczny nastrój świata widzianego zamroczonymi narkotykami oczami. Nerwowe, żywe i halucynacyjne kawałki przywodzą na myśl muzyczne odjazdy jakimi karmił nas swego czasu Clint Mansell w "Requiem dla snu".
Kalkbrennerowi udało się stworzyć muzykę elektroniczną będącą podróżą po gatunkach muzyki klubowej, zarazem minimalistyczną, jak i bogatą ilustracyjnie i treściowo. Barwna narracja i udany import fabuły filmu pozwalają przeboleć słabsze fragment płyty i cieszyć się jej atutami. Ale czy to płyta dla każdego? Nie, na pewno nie. Choć warto ją przesłuchać chociażby ze dwa razy, by się przekonać na własnej skórze, do której grupy się należy – tych co się do albumu przekonają czy tych których z miejsca do siebie zniechęci. Osiemdziesiąt minut elektronicznego transu ma prawo zmęczyć najwytrwalszych, lecz z drugiej strony, może też wciągnąć i ponieść słuchacza w rejony muzyczne, dotąd całkowicie mu obce czy przez niego omijane szerokim łukiem. Jedno jest pewne: jeśli ktoś muzyki elektronicznej nie słucha na co dzień, a chciałby ją poznać, to niech to robi ze ścieżką dźwiękową do "Berlin Calling".
Bardzo fajna ścieżka, może trochę monotonna brzmieniowo, przydługa i ciut rozjeżdżająca się w drugiej części płyty, ale i tak potrafi wkręcić.
dla mnie kazda nutka Paula jest ok, Berlin Calling jest spoko a inne tez chetnie slucham:P pozdrawiam wszystkich sluchaczy Electro 🙂