Babilon
Chyba żaden inny film w 2022 roku tak nie spolaryzował widowni jak nowe dzieło Damiena Chazelle’a. „Babilon” to rozbuchany, gargantuiczny stwór, gdzie jest dosłownie wszystko: seks, orgie, szalone imprezy niczym z „Wielkiego Gatsby’ego”, słonie załatwiające się na kamerę (bez cenzury), jazz, spektakularne sceny batalistyczne okupione krwią (prawdziwą), gangsterów czy przełom przy pomocy dźwięku, który wywrócił całą branżę filmową do góry nogami. A w całym tym galimatiasie mamy trójkę bohaterów: gwiazdę kina niemego Jacka Conrada (Brad Pitt), meksykańskiego imigranta Manny’ego (Diego Calva) oraz młodą, ambitną aktorkę Nellie (Margot Robbie).
Ale poza mocą kina i jego wpływie reżyser pokazuje też tą ciemniejszą stronę sławy, która może przeminąć, doprowadzić do autodestrukcji. Gdzie takie bombastyczne imprezy są pieśnią przeszłości, dopasowanie się do norm staje się poważnym wyzwaniem, a zmieniające się reguły gry nie oszczędzają nikogo. Mimo długiego metrażu oraz poczucia przesytu, nie można oderwać oczu. Technicznie błyszczy (zwłaszcza zdjęcia i montaż), pięknie wygląda i jest świetnie zagrany.
Nie można nie wspomnieć o muzyce, która odgrywa istotną rolę w całej układance. Ponieważ jest to film Chazelle’a, kompozytorem mógł być tylko jeden człowiek – Justin Hurwitz. Amerykanin nie waha się sięgnąć po swój ulubiony jazz. Kto oglądał „Whiplash” i „La La Land” wie dlaczego. Ale wybór tego gatunku niejako wynika z samej fabuły. Jedną z kluczowych postaci „Babilonu” jest trębacz Sidney Palmer (Jonah Adepo), który z muzyka grającego na imprezach i sesjach (słychać to w początkowych partiach filmu) staje się gwiazdą kina.
Należało się spodziewać, że maestro będzie próbował naśladować styl z epoki. W końcu instrumentarium jest znajome: konntrabas, dęciaki, perkusja, ale brzmienie sprawia wrażenie szalonego. Było to głównym celem Hurwitza, o czym mówił w wywiadzie dla IndieWire: Chcieliśmy instrumentarium jazzowego bandu z lat 20., ale pchnąć w kierunku bardziej agresywnym i dzikim, jak większość filmu. Chciałem również dać poczucie współczesnej muzyki tanecznej, szybkość house’u i EDM jaką można otrzymać za pomocą drop bassów oraz riserów, lecz za pomocą instrumentarium z epoki.
I już sam początek zapowiada potężną dawkę energii. Pozornie spokojne „Welcome” z bardzo zgrabnymi harmoniami wokalnymi, pełnym pozytywnej siły; napędzany mocarną perkusją etniczny „King of the Jungle”, rozpędzony i bujający „Jub Jub”, skręcająca w bardziej „kosmiczne” rewiry „Miss Idaho” – to wszystko jest bardzo silnym koktajlem. A gdy jeszcze pojawi się (także użyta w zwiastunie) „Voodoo Mama” zdominowana przez trąbki oraz niemal „strzelającą” perkusję, ekstaza gwarantowana. Zwłaszcza przy ilustrującej nią scenie tańca Nellie na imprezie.
Dalej jest równie ciekawie i stylowo, co pokazuje „Red Devil”, „Gimme”, okraszone lekko latynoskim stylem „Senor Avocado”, agresywne „Damascus Trump” czy krótkie miniatury pokroju „Pharoah John”. Niemniej maestro pozwala sobie na zaskakujące skręty stylistyczne. Czy to naśladując ragtime („Kinescope Ragtime Piano”), muzykę z wesołego miasteczka („Kinescope Carnival Music”), skręcając ku spokojnemu tangu („Waikele Tango”) albo wchodząc w styl mariachi z gitarą akustyczną („Nea Smyrni”). O wiele ciekawiej jest w scenach, gdy Manny ma styczność z gangsterami. Wtedy do gry wkracza elektronika, z ciężkimi bitami („Toad”) czy przesterowane głosy, tworzące bardziej sakralny klimat („Blockhouse”).
Ale czy poza energią i stylem są jakieś tematy? W zasadzie trzy. Pierwszy dotyczy naszego Meksykanina Manny’ego. Rytm jest szybki, wręcz pulsujący, do którego dostosowuje się równie dynamiczny saksofon i piskliwa trąbka („Coke Room”, „Herman’s Hustle”, „Call Me Manny”, „All Figured Out”). Ma to pokazać jego zaradność pod wpływem stresu i odnajdywanie się nawet w najtrudniejszych sytuacjach. Drugi dotyczy relacji Manny’ego z Nelly i niejako miłości od pierwszego wejrzenia („Manny & Nellie’s Theme”). Proste, skoczne dźwięki fortepianu połączone z pstrykaniem palców – skromne, urocze i ładne. Lecz w zależności od dynamiki tej relacji, temat ewoluuje. Potrafi być optymistyczny („Ain’t Life Great”, „New York”), bardziej melancholijny („See You Back in LA”, „Meet Miss LaRoy”) czy zwyczajnie piękny („Te amo Nellie” „Manny & Nellie’s Theme (Reprise)”). Mało tego, motyw ten staje się podstawą do piosenki „I Want a Man” w bardzo „karaibskim” stylu.
Trzeci motyw pojawia się w utworach posiadających w nazwie „Gold Coast Rhythm”. Pierwszy raz zaznacza swoją obecność dzień po imprezie z początku filmu, wyglądającej jak krajobraz po bitwie, gdzie ludzie są na kacu („Wallach Party”). Pewnie dlatego brzmi delikatnie, dając pole dęciakom (trąbce i saksofonowi), a gdzieś w tle towarzyszy im gitara z akordeonem. Mnie najbardziej ujęła wersja orkiestrowa tego utworu, towarzysząca kręceniu sceny do filmu historycznego tuż przed zachodem słońca. Równie jazzowa wersja towarzyszy w „Jack’s Party”, gdzie prowadzi fortepian, czyniąc ten utwór bardziej melancholijny. Nie można też nie oczarować się wersji big-bandowej w „Juan Bonilla” czy bardzo stonowanym, wręcz elegijnym „Sidney’s Solo”.
Hurwitz jeszcze odnosi się do muzyki klasycznej, co patrząc na epokę ma sens. Albowiem w czasach kina niemego filmy te jako ilustrację muzyczną wykorzystywały istniejące dzieła muzyki poważnej. Walczyk „Morning” zawiera wiele z Piano Trio No. 2 Schuberta, mamy fragment Mussorgsky’ego grany na żywo przez orkiestrę podczas kręcenia sceny batalistycznej („Night on Bald Mountain”), zaś „Hearst Party” mocno inspiruje się „Bolero” Maurice’a Ravela i użyte jest w dość komediowym tonie (przyjęcie u magnata prasowa, gdzie ma pojawić się „nowa” Nellie).
„Babylon” muzycznie jest niemal taki jak film, który ilustruje. Potężna, rozbuchana, na bogato, dla wielu bałaganiarska i chaotyczna. Ma jednak w sobie zbyt wiele uroku, by nie móc przejść obok niej z obojętnością. Jest też wręcz idealnie skrojona pod obraz, narzucając wielu scenom swój rytm i dopełnia dziełu Chazelle’a. Jest pełna miłości do kina, lecz nie zapomina jaką cenę niektórzy za tą miłość zapłacili. Co do oceny waham się między cztery i pół a piątką. A to mówi o „Babylonie” bardzo dużo.
0 komentarzy