Klęska. Tak wypada nazwać najnowsze dzieło Jamesa Hornera, którym jest "Apocalypto". Sam film do najgorszych nie należy, chociaż nie wywołał u mnie żadnych emocji. Ot, kawałek ciekawej historii oprawiony w rzemiosło filmowe na najwyższym poziomie. Zarówno sceneria, zdjęcia i charakteryzacja robią duże wrażenie. Ale niestety "Apocalypto" nie wywołuje niemal żadnych emocji. Oglądając dramatyczne losy głównego bohatera można poczuć jedynie małe mrowienie w okolicach karku i to tylko przy bardziej widowiskowych scenach. Mel Gibson po raz kolejny pokazał, że wie jak robić filmy na najwyższym poziomie wizualnym, to jednak nie wystarczyło żeby stworzyć dobry film…
Niestety ogromną rolę w ostatecznym kształcie "Apocalypto" odegrała muzyka. James Horner to twórca wywołujący wielkie emocje – tyle, że ostatnio nie w sposób jaki byśmy sobie tego życzyli. Wszyscy zastanawiają się, kiedy w końcu zachwyci nas kolejnym wielkim dziełem. Czy będzie to jego następna ścieżka dźwiękowa, czy może jeszcze inna… Jednak cierpliwość słuchaczy muzyki filmowej zaczyna się powoli wyczerpywać. Każda kolejna ścieżka dźwiękowa kompozytora słynnego "Titanica" okazuje się rozczarowaniem i tylko dziwi naiwność producentów filmowych, którzy Hornera ciągle zatrudniają. W Hollywood, o dziwo, jego pozycja wydaje się być dość silna, otrzymuje ciekawe propozycje i stać go nawet na zerwanie współpracy z samym Robertem De Niro. Jednak nawet mając możliwość przebierania w najróżniejszych projektach, Horner nie potrafi znaleźć sobie filmu, w którym mógłbym udowodnić, że jest naprawdę dobrym kompozytorem.
"Apocalypto" miało być filmem ambitnym. Pokazanie upadku wielkiej cywilizacji Majów z jednoczesnym wykorzystaniem ich wymarłego języka, rozbudziło wyobraźnię wielu osób. Podobnie zresztą jak ponowna współpraca Mela Gibsona i Jamesa Hornera, duetu odpowiedzialnego za sukces "Breaveheart". Amerykański kompozytor zdając sobie sprawę z tego, że "Apocalypto" jest dla niego szansą na zabłyśnięcie także postanowił stworzyć dzieło ambitne. Ograniczył się do bardzo skromnego instrumentarium i poszedł w kierunku przeciwnym niż do tej pory – żadnych tematów, gigantycznych orkiestracji czy chórów. Jedyne, co usłyszymy w "Apocalypto" to syntezatory, perkusje, różne piszczałki i wokalizy Rahata Nusrat Fateh Au Khan. Jasne jest, że dobry kompozytor uzbrojony w takie instrumentarium potrafiłby stworzyć ambitną ścieżkę dźwiękową. Jednak Hornerowi się to nie udało. Zamiast muzyki, która odrodziłaby nadzieję na powrót kompozytora do wielkiej formy, powstała partytura banalna i kompletnie nie dająca się słuchać z płyty.
Pierwsze skojarzenie, jakie przyszło mi do głowy po przesłuchaniu "Apocalypto" dotyczyło słynnego potwora Frankensteina. Ów upiorny doktor stworzył sztucznego człowieka, zszywając go z części ciał zmarłych osób. James Horner zabawił się tutaj w takiego Frankensteina wykorzystując to, co miał pod ręką i sklejając to w jedną z najbrzydszych i najgłupszych partytur 2006 roku. Nie ma tutaj absolutnie nic oryginalnego. Syntezatory brzmią niczym te Randy’ego Edelmana z "Ostatniego Mohikanina", piszczałki przypominają "Pasję" Johna Debney’a a z kolei perkusje w kilku miejscach zdają się być zwyczajnie skopiowane z "Osady" Jamesa Newtona Howarda (zwłaszcza w "Entering The City With A Future Foretold").
Na ten drętwy i sztuczny, choć bardzo rytmiczny, szkielet kompozytor nałożył skromne wokalizy pakistańskiego śpiewaka, które przypominają chwilami "Navras" z "Matrix rewolucje" Dona Davisa. Jedynie one wprowadzają tutaj jakieś ożywienie – ludzki pierwiastek, który nieco podnosi poziom całości i pozwala na chwilę zapomnieć o topornych samplach naśladujących żywą orkiestrę. Oczywiście James Horner nie omieszkał skopiować samego siebie wykorzystując śpiew ptaków w "From The Forest…" i "To The Forest…" podobnie jak to zrobił niedawno w "The New World".
"Apocalypto" to ścieżka dźwiękowa tendencyjna i banalna. Nie ma tutaj absolutnie nic godnego polecenia. Zachwycanie się rytmiką i chaotycznymi dźwiękami piszczałek byłoby desperacją mającą na celu dostrzeżenie resztek nadziei na przebłysk talentu Hornera. Mogłoby się wydawać, że w swoim pragnieniu stworzenia muzyki ambitnej kompozytor zwyczajnie przekombinował. Jedyną jej zaletą jest to, że solidnie spełnia swoją funkcję w filmie. Tyle, że nie jest to znowu nic zachwycającego. Muzyka absolutnie nic do obrazu nie wnosi. Zachowuje się jak jakaś tandetna tapeta, która uzupełnia zieleń amazońskiej dżungli – a tej nie brakuje w filmie Gibsona. Dzieło Hornera nie wywołuje żadnych uczuć a nawet nie próbuje uwypuklać tych, które stara się nam przekazać obraz.
Możliwe, że taki a nie innych kształt tej ścieżki dźwiękowej jest zasługą despotycznego Mela Gibsona, który do ostatniej chwili patrzył na ręce Hornerowi. A być może jego muzyka jest tak doskonała i ambitna, że nie potrafię dostrzec jej piękna? Tylko, jaki jest sens tworzenia muzyki, której nikt nie rozumie? To pytanie należałoby zadać samemu kompozytorowi. W mojej opinii James Horner od ładnych kilku lat próbuje przestawić się na nowe trendy panujące w muzyce filmowej, ale nie bardzo mu to wychodzi. To kompozytor, który za pomocą jednego tematu potrafił stworzyć muzykę poruszającą miliony. Teraz, kiedy tematyka i naiwna melodyjność zaszły na dalszy plan, Horner próbuje się odnaleźć w nowych realiach, co wychodzi mu z opłakanym skutkiem. W wywiadach obraża innych kompozytorów i reżyserów, odchodzi z kolejnych projektów nie ukończywszy muzyki, powiela sam siebie i w końcu z najbardziej oczekiwanej ścieżki dźwiękowej roku tworzy zwykłą tandetę, jakiej powstydziłby się każdy nowicjusz. Klęska.
Po latach stwierdzam, że wszyscy byliśmy chyba zbyt surowi dla tej płytki – w filmie działa ona przecież znakomicie. A i po zapoznaniu się z tymże odsłuch jest nieco lepszy. Choć sam jechałem ońgiś po tej ilustracji, to dziś na pewno nie nazwałbym jej tandetą – choć oczywiście Horner mógł się wykazać większą oryginalnością, a i jakiś porywający temat, czy też action score byłby mile widziany. Niemniej za działanie w filmie 3 jak w mordę strzelił.
ja się podpiszę no, bo to dobra muzyka jest , tylko nieco źle wydana , ode mnie 3,5 .
Bardzo dobry score. Tajemniczy i refleksyjny momentami. Recenzent nie zrozumiał muzyki do tego filmu. Może spodziewał sie ostatniego mohikanina w wydaniu hornerowskim, żenada. Nie dająca sie sluchac z plyty? moze Pan recenzent sam nie umie słuchac muzyki filmowej odrębnie i wpołączeniu z obrazem.
Zgadza się. Tylko jak ta muzyka się ukazała, jej odbiór spotkał się wręcz z nienawiścią. Dziś przychylniej patrzę na tą muzykę i doceniam całą pracę jaką wykonał tutaj Horner, który wymyślony przez siebie, dość nietuzinkowy, a nawet kontrowersyjny koncept, ładnie wcielił w życie. Albumu wciąż słucha się z problemami, ale jako muzyka filmowa swoje zadanie spełnia dobrze. 3 z małym plusem się należy.
Nie jest taka tragiczna jak sądzi pan recenzent.
Ocena muzyki filmowej poza filmem?! Co za tragiczny pomysł! Dziwny portal 🙁