Richard Horowitz nie jest zbyt dobrze znaną postacią w filmowym światku. Nie ma się zresztą czemu dziwić, gdyż film nie jest jego głównym polem działań, a jedynie skromnym "dodatkiem" do twórczości, któremu kompozytor od czasu do czasu poświęca trochę uwagi. Kompozytor ten jest głównie znany z oryginalnych prac z pogranicza klasyki, jazzu i muzyki elektronicznej, które połączone w jedno tworzą niesamowite, transowe wręcz klimaty. Horowitz często sięga także po motywy etniczne i egzotyczne – głównie z północnej Afryki i wschodniej Azji (przez pewien czas mieszkał on zresztą w Maroku, gdzie studiował m.in. język arabski i wschodnią filozofię). Jednak także w filmie potrafi on się odnaleźć, o czym świadczą choćby liczne nagrody za "The Sheltering Sky" Bernardo Bertolucciego oraz tytuły takie, jak "Three Seasons", "Lakota Woman" i w końcu "Any Given Sunday" Olivera Stone'a…
Muzyka do tego ostatniego, to typowy przykład twórczości Horowitza. Jest więc sporo (świetnie zaaranżowanej i pomyślanej) elektroniki, kilka instrumentów klasycznych, jak np. skrzypce oraz magnetyzujące słuchacza chóry w tle (także operowe) – a wszystko to skąpane oczywiście w egzotycznych instrumentach, dźwiękach i odgłosach. Na pierwszy rzut oka jest to dziwny podkład, jak na film o futbolu amerykańskim, ale Stone wiedział co robi. Reżyser wyraźnie naznaczył bowiem swoje dzieło mistycyzmem mającym swoje korzenie w kulturze Indian oraz Maorysów (do których rytuałów, jakie odbywają się także przed meczami rugby wyraźnie nawiązuje) – i to wszystko rewelacyjnie podchwycił i zilustrował Horowitz. Jego muzyka jest więc w dużej mierze drapieżna i ciężka, ale potrafi też być łagodna, kiedy trzeba i bardzo ascetyczna i 'uduchowiona'.
Zresztą motywem przewodnim filmu jest właśnie taka rytualna pieśń wojowników, ukryta pod nazwą "Manarrandara", która co jakiś czas pojawia się na płycie, choć najczęściej słychać ją pod koniec albumu – począwszy od ścieżki "Verdi Burundi". Innym znaczącym elementem jest też melodia wygrywana na smyczkach i keybordzie, obecna już w początkowym "Final TD", która ma charakter bardzo podniosły – niemalże zwycięski, acz odpowiednio stonowany temat. Jest też oczywiście odrębna muzyka akcji, ale ona nie łączy się w jakieś konkretne, powracające tematy i, tak jak i wszystkie pozostałe fragmenty, służy właściwie jednej, konkretnej scenie, tudzież sekwencji. Trzeba przyznać, że ilustracja to bardzo skrajna. Chwilami pachnie tu niezłą tandetą z pogranicza techno ("Ben Hur Lunch, Part 2"), innym razem muzyka jako żywo przypomina Vangelisa (świetne "Cap In The Hospital") czy dokonania Faltermeyera i stare, dobre Media Ventures ("Miami Bones", "Fumble In The Night") – całość posiada jednak swój własny, namacalny styl, który bardzo trudno jest zignorować. Bo też i gdzie obecnie znaleźć można tak zróżnicowaną muzykę tła, która potrafi zgrabnie połączyć etnikę, operę, elektronikę i klasykę w jednym tylko fragmencie?
Taka mieszanka sprawia jednak, iż nie jest to materiał łatwy i bardzo trudno jest w ogóle przebrnąć przez całość za pierwszym razem. Sprawy nie ułatwia niestety potężna dawka underscore'u, jaki tu zawarto, i który – mimo swej ciekawej natury – często po prostu ginie poza ruchomym obrazem (np.: "Twisted Burning", "Red Bass" czy "Cheeter"). Stąd też znajomość samego filmu Stone'a może być pomocna (choć wg mnie nie jest wymagana – wystarczy za to odrobina samozaparcia i dobrej woli ze strony słuchacza). Sporo jest tu też bardzo krótkich fragmentów, które trzeba wałkować przynajmniej kilkukrotnie, aby w pełni pojąć "o co właściwie biega"; a o tym, że brak tu jakiejkolwiek logicznej kolejności tematów nawet nie wspomnę. To wszystko powoduje, że muzyka na płycie sprawia wrażenie bardzo nierównej i trudno jest wyłapać te najciekawsze fragmenty – choć tych najwięcej jest na początku albumu (utwory 1-6) i w środku (ścieżki 19-25) – gdyż mieszają się z tymi znacznie gorszymi, o których chcielibyśmy jak najszybciej zapomnieć.
Opisywany tu album to wydanie promo (choć ze względu na ilość muzyki nazywany także complete score – zresztą okładka powyżej to oczywiście "zrób to sam") i na dzień dzisiejszy jest to niestety jedyna możliwość zapoznania się z dokonaniem Horowitza. Szkoda, gdyż jest to muzyka bardzo oryginalna i nieszablonowa, która dodaje jeszcze większej pikanterii i klimatu filmowej wizji Stone'a. Co prawda ilość zawartego tu materiału jest znacznie przesadzona, a w wielu momentach ilustracja potrafi być bardzo toporna, nieprzyjemna czy wręcz asłuchalna, to jednak warto bliżej przyjrzeć się tej pozycji. Jej specyficzny, nieco dziki i szalony charakter na pewno stanowi niezłą odskocznię od tradycyjnych i/lub typowo elektronicznych podkładów – a i do wielu fragmentów wraca się niekiedy z przyjemnością. Mocne trzy z dodatkowym plusem za oryginalność.
P.S. Na płycie dvd z filmem można znaleźć wyizolowany score. Tymczasem poniżej inna okładka tegoż, oraz przykładowa okładka soundtracku – ostatecznie wyszły dwie płyty, oznaczone jako vol. I i vol. II.
0 komentarzy