Niemiecki reżyser, Roland Emmerich nie bez powodu otrzymał przydomek „Master of Disaster”. W swym sztandarowym hicie, jakim okazał się „Dzień Niepodległości” zniszczył większość amerykańskich metropolii za pomocą gigantycznych statków kosmicznych. W „Godzilli” spustoszył Nowy Jork zmutowanym gadem o japońskich korzeniach, a w „Pojutrze” zalał je ogromnym tsunami i dobił epoką lodowcową. Potem postanowił przebić sam siebie i zamiast niszczyć poszczególne miasta, postanowił zgładzić cały świat w „2012”. Należałoby więc oczekiwać, że w swym kolejnym projekcie Emmerich doprowadzi do implozji Wszechświata, albo przynajmniej naszego Układu Słonecznego… Zamiast tego, twórca postanowił jednak podważyć wiarygodność dzieł słynnego angielskiego dramaturga i poety, Williama Szekspira. I choć reżyser już wcześniej otarł się o kino historyczne w pełnym rozmachu i patosu „Patriocie”, to jednak „Anonimus” różni się znacznie, a wypada wręcz kameralnie w porównaniu do widowiska z Melem Gibsonem. Wprawdzie nie jestem zwolennikiem teorii spiskowych i dalej trudno mi uwierzyć, jakoby to hrabia Oksford, Edward de Vere był tak naprawdę prawdziwym autorem szekspirowskich dzieł, lecz film ten pozytywnie mnie zaskoczył. Naturalnie to bajka, ale dobrze nakręcona i jakże wciągająca.
Jedną z głównym zalet „Anonimusa” jest bardzo wiarygodne odwzorowanie epoki. Dekoracje i kostiumy sprawiają, że naprawdę możemy się poczuć, jak w elżbietańskiej Anglii. Ważną rolę w budowaniu klimatu odgrywa też oprawa muzyczna, za którą odpowiada duo Wander-Kloser. I podobnie jak w przypadku filmu, tak i tu można mówić o pozytywnym zaskoczeniu.
Dla Klosera jest to czwarte z kolei spotkanie z Emmerichem (tym samym przebił Davida Arnolda, z którym reżyser zrobił trzy filmy), któremu nie tylko pisze muzykę, ale okazyjnie nawet i scenariusze. Co prawda nie zalicza się on do powszechnie lubianych i cenionych kompozytorów, lecz jakąś wielką niewiadomą w Hollywood nie jest, czego nie można powiedzieć o jego asystencie, Thomasie Wankerze (który ze względu na dość niefortunnie brzmiące nazwisko, podpisuje się jako Wander). O ile we wcześniejszych projektach był on odpowiedzialny za muzykę dodatkową i wymieniany jako drugi kompozytor, o tyle w „Anonimusie” widnieje już przed Kloserem. Czyżby uczeń przerósł mistrza? Trudno powiedzieć, acz jedno jest pewne – to najlepszy soundtrack, jaki panowie dotąd stworzyli.
Już od początku muzyka zwraca na siebie uwagę dostojnym i klasycznym brzmieniem, które udało się stworzyć przy pomocy Deutsches Filmorchester Babelsberg. Mamy więc wspaniałą, żywą orkiestrę, piękne chóry oraz wybijający się na pierwszy plan, przejmujący ton wiolonczeli. Szczególnie daje ona o sobie znać w utworze „Edward’s Theme”, jaki idealnie oddaje przykrą sytuację głównego bohatera, który mimo wielkiego talentu i wewnętrznego piękna, nie może podpisywać się pod własnymi pracami. Ten ładny temat przewija się przez cały film/soundtrack, jednak austriacki duet zbyt ostrożnie i sporadycznie zeń korzysta. A szkoda, bo za każdym razem, gdy się pojawia robi się ciekawie – np. w „A Day of Play”, który ilustruje jedną z lepszych scen w filmie. Prawdziwą perełką i najlepszym utworem na płycie jest za to, stylizowany na epokę, skoczny i przyjemny „Play After Play”. Równie okazale i w podobnym stylu prezentuje się „Will’s Triumph”. Oba te kawałki są bardzo trafne w kontekście danego okresu historycznego i dobrze wypadają również poza filmem. Na szczęście na nich score ten się nie kończy, a krążek oferuje więcej atrakcji. A to zaskoczy nas niezła gitara w „Hamlet in the Rain”, a to oczaruje chór w „The Succession”, „God Save The Queen” i „Arrest Them”. Nie zabrakło nawet odrobiny akcji („It’s A Trap”), a cała ilustracja – mimo sporego podobieństwa do serialowego stylu Trevora Morrisa, jak i momentami zwykłych kopii z „Hero” („William Shake-Speare”) i „Ostatniego samuraja” („Day Of The Play”) – prezentuje dobry poziom i spisuje się w filmie bez zarzutu.
Magia angielskiego poety zadziałała więc i kompozytorom po raz pierwszy udało się stworzyć naprawdę stylową, solidną i dojrzałą muzykę. Tylko czemu jest ona tak strasznie krótka? Krążek kończy się po ledwie czterdziestu, a większość utworów oscyluje wokół jednej lub dwóch minut. Co prawda dzięki temu trudno mówić tu o jakichś dłużyznach, a i underscore nie zapycha niepotrzebnie miejsca. Ale też nic by się nie stało, a nawet soundtrack by na tym zyskał, gdyby całość nieco rozszerzyć, choćby o kolejne 600 sekund. Wspomniany „Edward’s Theme” miałby wtedy może okazję w pełni rozwinąć się i stać mocnym, zapadającym w pamięć tematem, który ładnie spajałby i przewodził całej ilustracji – w końcu potencjał drzemie w nim spory. Niestety, zmarnowano okazję i niedosyt pozostaje…
Naturalnie nie jest to jakaś wielka partytura, a w danym gatunku bez trudu da się znaleźć lepsze i ciekawsze pozycje. Mimo wszystko warto jednak zwrócić uwagę na ten soundtrack, którego naprawdę przyjemnie się słucha. I kto wie, może po takiej sesji niektórzy życzliwiej spojrzą na panów Wandera i Klosera. Ja jestem ku temu skory. A ponieważ zawsze jest miło popatrzeć, tudzież posłuchać, jak ktoś z góry spisany na straty nagle odkrywa przed nami swe lepsze oblicze, toteż do oceny końcowej dodaję jeszcze połówkę. Aczkolwiek, znając dotychczasową twórczość Thomasa Wandera i Haralda Klosera, pytanie nasuwa się samo: czy to naprawdę oni skomponowali „Anonimusa”, czy też może ktoś inny…?
Skoro film jest o człowieku, który tworzy piękne prace, ale nie może się pod nimi podpisywać to może panowie Kloser i Wander mrugnęli okiem do fanów filmówki, dając też komuś innemu to napisać? 😀
Powiem wam w sikrecie, że skor faktycznie napisany został przez inny duet: Thomas Gouska i Lukas Wudarsky. 😉
Więc to tak wygląda Wander, dobrze wiedzieć 😉 A co do muzyki to spodobała mi się przy pierwszym odsłuchu, wręcz nie dowierzałem, co słyszałem, ale czar szybko prysł i później już jakoś ten score tracił w moich uszach, trąciło mi tu trochę banałem, schematami i jak się okazało, mało pamiętna to pozycja, ale i tak jak na „najlepszy soundtrack, jaki panowie dotąd stworzyli” mocne 3 się należy.