„American Gangster” jest na chwilę obecną ostatnim świetnym filmem Ridleya Scotta, który od pewnego czasu nie może odnaleźć zaginionej formy. Znakomicie oddany klimat lat 70., precyzyjnie poprowadzona intryga oraz wyborne aktorstwo Denzela Washingtona i Russella Crowe’a to najmocniejsze atuty tego filmu. Także muzyka dokłada nieco od siebie, choć głównie czynią to piosenki z epoki, opisane już w osobnej recenzji.
Nie znaczy to jednak, ze Scott zrezygnował całkowicie z muzyki oryginalnej. Sięgnął po sprawdzonego w „Dobrym roku” Marca Streitenfelda – protegowanego Hansa Zimmera, po którym mniej więcej wiadomo czego można się spodziewać: elektroniki, gitary elektrycznej i smyczków robiących przede wszystkim za tło. I po części tak jest, jednak kompozytor skrzętnie buduje klimat wykorzystując także żywe instrumentarium.
Najlepiej słychać to w temacie przewodnim zbudowanym na pulsującym basie, delikatnej gitarze elektrycznej i akustycznej (blues) oraz smętnej trąbce („Frank Lucas”). Temat ten pojawia się dość często, jednak nie wywołuje znużenia czy irytacji swoją wszechobecnością. Niemiec ubarwia swoją ścieżkę albo perkusyjnymi popisami („The Arrival” czy militarny początek „The Raid”), albo zabawą gatunkową („Hundred Percent Pure” ze świetnymi fletami oraz prostym bitem, „Shakedown” będące mieszanką jazzu, bluesa i etno; czy lekko funkowe „The Fight” ze świetną gitara elektryczną, trąbkami i kotłami). W sporej części są to jednak mroczne dźwięki, które stopniują napięcie oraz posępną atmosferę, o czym przypominają grające na półtonach skrzypce i takie fragmenty, jak „Kill No Cop” ze złowieszczymi pomrukami, delikatnym fortepianem, trąbką oraz kotłami.
Pewnym zróżnicowaniem są trzy ostatnie kompozycje, autorstwa Hanka Shocklee (producent hip-hopowy), które mocno pachną latami 70. (prosta perkusja, funkowa gitara elektryczna) i wnoszą nieco życia w materiał – pozornie monotonny i niezbyt wyróżniający się z tłumu.
W samym filmie muzyka sprawdza się raczej poprawnie, ustępując miejsca piosenkom. Nie można jednak powiedzieć, ze jest ona kompletnie nieudana czy pozbawiona pomysłów. To po prostu solidne rzemiosło, które może nie będzie takim klasykiem, jak gangsterskie prace Nino Roty czy Ennio Morricone, ale zaskakująco dobrze się go słucha, w czym pomaga także krótki czas trwania albumu. Solidna trója z małym plusikiem ode mnie – głównie za wyborną końcówkę.
0 komentarzy