You choose the door you choose the path
Artystyczna symbioza – tak w skrócie można określić relacje twórcze pomiędzy Timem Burtonem i Dannym Elfmanem. Żaden z nich nie byłby bowiem tym, kim jest teraz, gdyby nie ten drugi. Kompozytor nie miałby tak silnego źródła inspiracji, pozwalającego mu na pełną manifestację swojej unikalnej filozofii muzycznej, zaś tożsamość filmów reżysera uległaby znaczącej zmianie, tracąc sporą część zawartej w niej magii. Na szczęście obaj panowie trafili na siebie w odpowiednim momencie życia i od tamtej pory owocnie współpracują w całkowitym zrozumieniu (z wyjątkiem drobnej kłótni w połowie lat '90), co chyba wcale nie jest dla nich takie trudne, gdyż niewątpliwie są swoimi stylistycznymi, estetycznymi oraz emocjonalnymi ekwiwalentami w tych dwóch różnych formach sztuki, jakie reprezentują. Muzyka Elfmana jest perfekcyjnym zapisem dźwiękowym dzieł Tima Burtona. Adekwatność twórczych manier kompozytora widać nawet w innych jego pracach, gdzie objawiające się tendencje do przejaskrawiania, przerysowywania, mieszania stylów i stosowania żartobliwej instrumentacji czasami, może nie są ilustracyjnie niepoprawne, bo z tym raczej nigdy nie ma problemu, ale wywołują baśniowe skojarzenia. Podobna sytuacja występuje także po drugiej stronie tej idealnie zrównoważonej huśtawki. Gdy Tim Burton sięga po innego kompozytora, wtedy zdaje się czegoś brakować w jego filmach ("Ed Wood", "Sweeney Todd"). Dwaj Amerykanie są więc na siebie skazani.
Perhaps you should be coming back
Po rozstaniu przy "Sweeney Toddzie" po raz kolejny dopełnili swojego przeznaczenia, spotykając się przy produkcji "Alicji w Krainie Czarów". Jaki jest tym razem efekt ich pracy?
What have you heard what have you seen?
Od strony wizualnej otrzymaliśmy typowo burtonowskie kino fantastyczne, przepełnione kolorami, baśniowymi stworami i doprawione dozą czarnego humoru. Znajdziemy tam karykaturalne postaci wykreowane w charakterystyczny dla twórcy "Edwarda Nożycorękiego" sposób, a także parę zabawnych scen oraz dialogów. Największe wrażenie robi jednak surrealistyczny, barwny i niezwykle plastyczny świat przedstawiony, którego efekt potęguje jeszcze technologia 3D. Osobiście czuję się więc usatysfakcjonowany najnowszym filmem Burtona, mimo fatalnej według mnie roli Johnny'ego Deppa, który non stop wałkuje te same sztuczki fizjonomiczne i nieco żałosnego finału.
Muzycznie odniosłem bardzo podobne wrażenia. Danny Elfman nie popisał się tu niczym nowym, ale też chyba nikt tego nie oczekiwał. Swoją partyturę oparł na stosowanych przez siebie od lat, sprawdzonych rozwiązaniach ilustracyjnych, wciąż całkiem efektownych, i wpisał je w typową dla siebie emocjonalność. Nie obeszło się również bez odwołań do poprzednich prac ("Milk", "Serenada Schizophrana", "Charlie and the Chocolate Factory"). Jednak tak samo, jak poruszył mnie świat przedstawiony w filmie, tak w muzyce również występuje analogiczny element, a mianowicie świetny temat przewodni.
So much to gain…
Elfman to chyba jedyny kompozytor, któremu można wybaczyć banał. To człowiek mający zdolność zawierania idiomu filmu w paru dźwiękach na krzyż, a przy tym w jakiś niesamowity sposób działać na słuchacza. Czasem aż sobą pogardzam, gdy rozpływam się nad geniuszem jego tematów. Tak jest i tym razem. Temat przewodni "Alicji" jest zarazem magiczny, tajemniczy, liryczny oraz oniryczny, a jak trzeba, to nawet heroiczny ("Going to Battle"). Bez wątpienia ma swoje korzenie w "Black Beauty". Jego najbardziej efektowna wersja występuje w pierwszym utworze "Alice's Theme", gdzie eksponowany jest na tle ostinatowych motywów granych na smyczkach, przywodzących na myśl "Charliego i Fabrykę Czekolady" i wykonywany przez przepiękny, delikatny, aczkolwiek jak zawsze nieco kiczowaty, chór dziecięcy. Ponadto, co raczej nietypowe dla Elfmana, chór śpiewa konkretny tekst, napisany zresztą przez samego kompozytora i co wers interpolowany brawurowymi, rytmicznymi wstawkami melodycznymi.
…so much to lose
Przy temacie głównym filmowcy popełnili jednak straszną zbrodnię. W obrazie Burtona nie uświadczymy bowiem tekstu śpiewanego. Głos ludzki został tu zdegradowany do staroelfmanowskich, w tym wydaniu już niestety nieco mdłych, wokaliz. Wielka szkoda, ponieważ mógłby to być jeden z najbardziej wyrazistych elementów filmu. Słuchając muzyki przed seansem wyobrażałem sobie jak na ekranie pojawia się tytuł i rozbrzmiewa chór: "Alice, Alice, Oh, Alice!". Sądzę, że byłoby to dosyć zabawne, a tak "Alicja w Krainie Czarów" została odarta z tego, co było dla niej muzycznie najlepsze.
So many doors
No właśnie, a niestety na temacie przewodnim kończą się w zasadzie atrakcje tej partytury. Dalszą część stanowi ścisła współpraca Elfmana ze Stevem Bartkiem i innymi orkiestratorami, polegająca na czysto instrumentacyjnym opisywaniu akcji filmu. Dziwi mnie brak tematu Szalonego Kapelusznika, Królowej Kier czy Skazeusza. Tyle było przecież możliwości. Jedynie Kot Cheshire otrzymał jakąś muzyczną tożsamość.
So near, so far or in between?
W ostatecznym rozrachunku poziom mojego ukontentowania muzyką Danny'ego Elfmana jest bliźniaczy z poziomem ukontentowania filmem. Kompozytor użył tu wszystkiego, czym od lat mnie bawił i ponownie wyszło mu to satysfakcjonująco. Oczywiście, zważywszy na bogactwo obrazu, mógł zrobić to barwniej i ciekawiej, ale może…
Another day, another day
0 komentarzy