Najnowszy film Richarda Curtisa, to kolejna sympatyczna produkcja spod jego ręki – napisana z polotem, humorem oraz zaskakująco dużą dozą sentymentu, ciepła historia, która dzięki zgranemu aktorstwu i odpowiedniemu wyczuciu z łatwością rozgrzewa serca w te chłodne, jesienne wieczory. Jak zawsze u tego twórcy, nie bez znaczenia jest też skrzętnie dobrana ścieżka dźwiękowa, która sprawnie wybrzmiewa w tle, dodając poszczególnym momentom klimatu oraz uroku i sprawiając, że po wyjściu z kina szybko sięgniemy po album…
Pozycja płytowa może okazać się jednak lekkim rozczarowaniem. Dość powiedzieć, że z multum przewijających się przez obraz kawałków (ich pełna lista TUTAJ), na krążek dostało się ‘jedynie’ 17 ścieżek, zamykających się w godzinie materiału. Tenże materiał – w przeciwieństwie do dwóch poprzednich filmów Curtisa – nie porywa przy tym już tak mocno, jak podczas seansu, a i często trudno jest skojarzyć poszczególne utwory z konkretnymi scenami (z czym nie mam problemu zarówno przy „Love Actually”, jak i „The Boat That Rocked”). Być może tym razem szkopuł tkwi w bardzo rozbieżnym miszmaszu gatunkowym, który na dłuższą metę nie tylko nie posiada wspólnego klucza (choć oczywiście ponownie przoduje miłość), ale także ładu i składu.
Spora część piosenek – poza oczywistymi wyjątkami, jak powstałe specjalnie na potrzeby filmu „How Long Will I Love You” w dwóch wersjach – cierpi też na ewidentne wady. Pierwszą jest rzecz jasna ogranie danych melodii w naszych uszach. Któż bowiem nie zna takich szlagierów, jak „Friday I'm In Love” czy „When I Fall In Love” (tu w dość mdłej interpretacji zresztą)? Część z tych hitów, nawet nowszych, zdążyło już się wystarczająco opatrzyć, a w międzyczasie nawet ustąpić późniejszym przeróbkom (casus „Back To Black”, które nie tak dawno zyskało nowe życie w „Wielkim Gatsbym”), wobec czego trudno się nimi przejąć w tak konwencjonalnej formie prezentacji. Drugą sprawą jest dyskusyjny poziom ogółu zebranych utworów. Brakuje im większej charyzmy, charakteru, a niekiedy i chwytliwości (piosenki The Killers, Sugababes i Bena Folda kompletnie po mnie spłynęły, a i popularne niegdyś t.A.T.u. ma na swoim koncie lepsze przeboje). Przez większość czasu jest więc bardzo przeciętnie, jak na składankowe standardy.
Całości nie pomaga też (ale i nie szkodzi) skromna reprezentacja równie skromnego score’u Nicka Laird-Clowesa. Ten londyński muzyk, znany dotychczas głównie z przewodzenia grupie The Dream Academy, dość niedawno wszedł do kina i choć nie ma się absolutnie czego wstydzić, to jego kompozycja zwyczajnie ginie pod natłokiem utworów źródłowych. Owszem, motyw przewodni, utrzymamy wyraźnie w słodko-fanfarowych klimatach Craiga Armstronga, bardzo mi się podoba i stanowi jeden z jaśniejszych elementów krążka, świetnie uzupełniając się przy okazji z piosenką Nicka Cave’a. Lecz już „Golborne Road” proponuje tradycyjny, fortepianowy wypełniacz tła. Wystarczająco urokliwy, by nie drażnił, ale też i w żaden sposób nie zapadający w pamięć – w przeciwieństwie do któregolwiek „Love Theme” z „To właśnie miłość” wspomnianego Armstronga.
Brak większej siły przebicia, brak pazura, brak spójnego, czarującego odbiorcę klimatu i w końcu braki materiału – to moje główne zarzuty względem opisywanej pozycji, przynajmniej w kwestii albumowej. W filmie muzyka ta sprawuje się jakoś lepiej, sprawniej, a i brzmi okazalej. Płytkę polecam więc głównie fanom tej brytyjskiej komedii, którzy powyższą ocenę z powodzeniem mogą jeszcze podnieść. Pozostali również mogą się skusić, uprzednio zadając sobie jednak pytanie: czy ta godzina jest czasem, w jaki warto zainwestować swe uczucia?
0 komentarzy