Minęło 28 tygodni od wybuchu zarazy – teraz zdaje się być ona pod kontrolą. Od dawno nie widziano bowiem nikogo, kto nosiłby, choć nikłe znamiona choroby, armia nad wszystkim ładnie panuje i sprząta, a pierwsi mieszkańcy już przybywają aby ponownie zaludnić opuszczony Londyn. Jak zwykle jednak coś idzie nie tak… A tym razem właściwie wszystko, dlatego też sequel znacznie ustępuje oryginałowi, przewyższając go jedynie pod względem akcji i lejącej się po kamerze posoki. Ot z "Aliena" ponownie zrobiono "Aliens", ale o ile film Camerona był klasą samą dla siebie, o tyle "28 weeks…" to po prostu "28 days…" podniesione do potęgi drugiej. Poza klimatem i świetnymi, niemal dokumentalnymi zdjęciami (choć tu jednak porzuca się to czasem dla lepszej wizualizacji scen akcji) nie ma się tu czym zachwycać. Także muzyka nie spełnia do końca oczekiwań…
Nie mogę jednak karcić tu Johna Murphy, gdyż trudno było rozbudować ją w jakikolwiek sposób. Kompozytor więc skopiował całość niemal dosłownie, zmieniając jedynie aranżacje i dodając parę drobnych smaczków. I to się sprawdza – szczególnie w filmie. Na płycie jest oczywiście gorzej, a już na pewno nie tak dobrze, jak w przypadku poprzedniej odsłony. Pomijając brak piosenek (nawet kapitalnej, występującej w trailerze melodii zespołu Muse – "Shrinking Universe") całość jest po prostu za mało zróżnicowana. Fakt, że temat główny jest naprawdę dobrym kawałkiem muzyki, który łatwo z filmem utożsamić, nie pomaga. Także lekka zmiana aranżacji w stosunku do oryginału nie przesłania faktu, że staje się on monotonny. I podczas gdy otwierająca album wersja po prostu nie może się nie podobać, tak już pozostałe przyjmuje się bez większych emocji – one po prostu są i właściwie jedynie z migającymi filmowymi kadrami są w stanie funkcjonować poprawnie. Może nie słychać go aż tak często, jak to się może wydawać po spojrzeniu na tracklistę (aż 4 różne "Theme" w spisie), ale to przecież on góruje nad całą resztą. Dla jasności powiem jednak, że występuje potem jeszcze w "Don Abandons Alice", "Knock Knock / Cottage Attack" i "Leaving England". Co więc z resztą utworów?
Reszta jest zbudowana albo na podstawie tegoż albo po prostu klimatycznie i aranżacyjnie go przypomina. Z reguły jednak jest to taka elektroniczna sieczka, adekwatna do tego, co dzieje się na ekranie. Ale o ile sceny ilustrowane tymi utworami oglądało się z niekłamaną przyjemnością (bo zostało to nakręcone po prostu pięknie), o tyle słuchanie takiego łomotu jak w "Helicopter Chase" czy pod koniec "Go Go Go!" jest dalekie od tejże. Z drugiej strony mamy też sporo utworów nijakich, które zwyczajnie przechodzą przez nasze uszy bez jakiegokolwiek śladu ("Code Red", "Crowd Breaks Out", "Outbreak"). Ot, coś tam się dzieje w głośnikach, ale nie wiemy co. Na całe jednak szczęście nie tylko z tego składa się partytura Murphy'ego, który był na tyle sprytny, że zdołał oddać całą esencję filmu (oraz poniekąd oryginału) w kilku małych perełkach. Rzecz jasna chodzi mi o to niesamowite wrażenie pustych ulic wielkiego miasta, poczucie ciągłej niepewności i zagrożenia, mimo iż wokół nie ma praktycznie nikogo. W końcu jest to niesamowite, transowe poczucie samotności i opuszczenia oraz pewnej bezradności, którą tak dobrze oddawał kultowy już kawałek Briana Eno "An Ending (Ascent)".
Tu Murphy bezbłędnie osiągnął to w takich fenomenalnych fragmentach, jak "Night Watch", "London Deserted", "Walk to Regents Park", "Kiss of Death", "Fire / Bombing London" i kapitalnym w swej prostocie "Welcome to Britain". Elektronika mieszająca się tam z tradycyjnymi instrumentami jest po prostu porywająca. I tak, jak cała reszta partytury aż odrzuca chwilami, tak te fragmenty jedynie przyciągają. Co ciekawe one właśnie są tymi, które stoją z boku i za zadanie mają jedynie ilustrować. To w końcu temat główny i tematy akcji (także wzięte z poprzedniej pracy, jednak tu znacznie mniej wyeksploatowane – "Go Go Go!") mają za zadanie porywać. Jest jednak inaczej, bo to te 'spokojniejsze' fragmenty 'kopią' po uszach. Pewnie dlatego, że ich spokój jest rzeczą względną (szczególnie w przypadku "Walk to Regents Park" i "Kiss of Death"), a ich siła tkwi w niesamowicie wykorzystanych emocjach u widza/słuchacza. Tak czy siak to właśnie one zapadły mi w pamięć i to właśnie dla nich warto ten album w ogóle przesłuchać.
I choć cała reszta jest zwyczajnie średnia, to jednak jest coś w tej pozycji, czego warto posłuchać. Z całą pewnością nie jest to płyta na miarę albumu z "28 dni później", ale okazuje się, że i "28 tygodni później" potrafi zagościć w naszej pamięci na dłużej i sprawić, że będziemy doń wracać. Zwykła ilustracja, w której jest jednak cos niezwykłego, co podoba się nawet pomimo powielonej kliszy. Dlatego też w tym przypadku będę oscylować pomiędzy 3 a 4 punktami. I nie będę polecał – skusi się ten, kto będzie chciał (szczególnie fani elektroniki). Reszta może omijać niczym zarazę – ale nie bójcie się, następny album dopiero za 28 miesięcy. Do tego czasu nadejdzie pomoc…
P.S. Wydanie La-La Land posiada dwa utwory więcej oraz wywiad z kompozytorem w roli dodatku zamykającego album. Ponadto zmieniono nazwy niektórych ścieżek względem pierwotnego wydania oraz zachowano filmową chronologię.
0 komentarzy