W poprzedniej recenzji wspominałem o tym, że został także wydany instrumentalny score. Za tę stronę projektu odpowiada tajemniczy Eskmo – specjalista od muzyki elektronicznej, który naprawdę nazywa się Brendan Angelides i jest członkiem kolektywu The Echo Society, zrzeszającego m.in. Josepha Trapanese, Roba Simonsena i Nathana Johnsona, a także speców od wizualizacji i dźwiękowców, którzy łączą brzmienie orkiestrowe z muzyką elektroniczną.
Tak jak składanka, tak i score zaczyna się piosenką „Only You”. I ten utwór już niejako zapowiada, czego możemy się spodziewać po reszcie płyty – mieszanki, ambientu, elektroniki oraz pojedynczych dźwięków żywego instrumentarium w postaci gitary czy perkusji. Nie można dać się zwieść krótkiej melodii z czołówki – pełnej nostalgii, ciepłych dźwięków syntezatora… I owszem, elektronika tutaj dominuje, a całość tworzy bardzo mroczny, ale głównie melancholijny klimat.
Co intrygujące, każdy z bohaterów (no, prawie każdy, bo brakuje dwóch winowajców) ma tutaj swoją własną melodię, podkreślającą ich charakter, zagubienie, mroczną stronę. O dziwo, kompozycje te nie zostają na ekranie przytłoczone przez piosenki. Tak jest z bardzo delikatną „Hannah”, przypominającą ilustrację do przyjemnego snu, jakby pochodząca z pozytywki. Ciepłe klawisze, kojące, odbijające się jak echo dźwięki, w tle co jakiś czas "cykają" smyczki, nasila się mniej przyjemny, tykający rytm, po czym dochodzi perkusja, kompletnie zmieniając wydźwięk utworu i nagle… gasnąc.
Do tego Eskmo parę razy dodaje odgłos wkładanej i wyjmowanej kasety (niemal organowe „13 Tapes” i „Justin”), a żywe instrumenty mieli na swój własny sposób, nakładając na nie bardzo intrygującą i wyrazistą plamę dźwięków, która robi za tło. To echo wydaje się być dźwiękami z przeszłości, której – w przeciwieństwie do kasety – raz puszczonej cofnąć się nie da. Potrafi być bardzo mrocznie (ciężka, pełna smyczków „Jessica”; pulsujący, niemal wyjący niczym syrena alarmowa „Bryce” lub pełen perkusyjnych uderzeń „Tyler”), co ze względu na tematykę jest nieuniknione. Ale w tych miejscach pojawia się odrobina światła w postaci odbijającego się pogłosu fortepianu, przesterowanej gitary („Tony” i „Alex”), niemal orientalnej perkusji (synth popowe „Liberty High”), łagodnych, pojedynczych dźwięków klawiszy („Alex”) czy przerobionego brzmienia smyczków (narastający z każdą sekundą „Clay”).
Aranżacyjny natłok dźwięków może wiele osób wprawić w konsternację, gdyż za pierwszym razem trudno wyłowić wszystkie te niuanse. Ambient, pomruki, glitche, pulsująca perkusja (dynamiczne, osiągające w połowie czasu trwania niesamowitość „Riding”), różnego rodzaju rezonanse, ocierająca się o przebojowość elektronika („Courtney” i troszkę żywsza, chropowata „Sheri”) – to wszystko tworzy bardzo spójną i jednocześnie podskórnie niepokojącą atmosferę, prostymi chwytami oddającą niełatwy świat młodych dorosłych.
Nie są to dźwięki proste, lekkie i przyjemne, ale na ekranie nie giną w natłoku dialogów i piosenek, a to już sporo. Maestro tak bardzo sprawnie miesza żywe instrumenty i syntetyczne palety barw, że można tego słuchać bez kontekstu filmowego jako swoisty zbiór pasaży opisujących stan psychiczny niemal każdego człowieka. Wymaga ta oprawa wiele cierpliwości oraz czasu, a także potrzeby zatrzymania się na chwilę, aby w pełni docenić ten nieszablonowy score. I jest ku temu 17 powodów, by dać (troszkę naciągane) cztery nutki.
0 komentarzy