Piąty film o 007 to przede wszystkim kolejna zmiana reżysera, wyprawa do Japonii oraz przyjęcie zdecydowanie luźniejszej, bardziej humorystycznej konwencji, z której Bond słynął przez następne dekady. W międzyczasie zresztą agent MI-6 doczekał się swej pierwszej parodii pod postacią „Casino Royale” z Peterem Sellersem, Davidem Nivenem i całą masą ówczesnych gwiazd – osłabiła ona nieco wpływy z kinowych kas, choć nie zahamowała wciąż rosnącej popularności Jamesa. Dziś jest to film stawiany gdzieś pośrodku stawki, potrafiący zarówno zniesmaczyć pewnymi rozwiązaniami (Connery ucharakteryzowany na Japończyka), jak i porazić rozmachem (niesamowite scenografie Kena Adamsa).
Ścieżka dźwiękowa również plasuje się w przeciętnych dokonaniach serii – muzyczny język już dawno zdołał się w niej wyklarować, więc soundtrack niczym nie zaskakuje. Choć John Barry oczywiście nadal dorzuca tu nieco nowych pomysłów, które w tym wypadku odnoszą się do egzotycznego zabarwienia nut oraz ilustracji kosmicznego wyścigu mocarstw (charakterystyczny, narastający, złowrogi motyw na dęciaki). Lecz żaden z tych elementów nie robi już dziś większego wrażenia na słuchaczu, a i reszta kompozycji stanowi raczej bondowski standard, czyli trochę action score’u, trochę liryki i trochę utworów opartych bezpośrednio na linii melodycznej głównego tematu. Słucha się tego bezboleśnie, lecz na dłuższą metę niewiele zostaje w pamięci.
Rzecz jasna odrębną sprawą jest piosenka przewodnia – tym razem w wykonaniu córki Franka Sinatry, Nancy. Wokalista, w owej chwili podbijająca listy przebojów swoim „These Boots Are Made for Walking”, dostała angaż właśnie ze względu na ojca, z którym przyjaźnił się producent Bonda, Albert Broccoli. Bardzo chciał on, by to właśnie Frank użyczył swego głosu „You Only Live Twice”. Ten odmówił, sugerując jednakże swą utalentowaną latorośl. Pomimo pierwotnego zaangażowania Julie Rogers i nagrania przez Barry’ego tytułowego przeboju, jaki następnie odrzucono (do znalezienia na rocznicowej składance „The Best of Bond, James Bond – 30th Anniversary Collection”) oraz celowania także w Arethę Franklin, to właśnie Nancy dostała swoją szansę.
Tak powstała jedna z najpiękniejszych ballad lat 60., która zyskała aprobatę wśród fanów 007. To zresztą jeden z najczęściej coverowanych przebojów bondowskich, którego nowe wersje utworu nagrywali na przestrzeni kolejnych lat m.in. Soft Cell, Coldplay, Robbie Williams, a nawet… Shirley Bassey. Romantyczny klimat, jaki wyziera ze słów, muzyki i samego głosu Nancy sprawia, że trudno nie zgodzić się z podobnym stanem rzeczy. To po prostu bardzo dobra, dziś już klasyczna piosenka, która nic a nic się nie zestarzała.
Czy jednak warto sięgać tylko dla niej po cały album – szczególnie w wersji rozszerzonej? Raczej nie. Chociaż rzeczony szlagier znajdziemy nań w dwóch różnych aranżacjach, to jednak ponad 70-minutowy album potrafi niekiedy mocno się dłużyć, a i sporo nań nijakiego underscore’u, jaki zwyczajnie nie sprawdza się poza filmem. Nadmierna ilustracyjność wyczuwalna jest już zresztą na wcześniejszym, podstawowym i krótszym o połowę wydawnictwie (United Artists/ Sunset – 12 utworów), nad którym płyta EMI z czarnej kolekcji „Remastered” ma jedynie przewagę w nieco lepszej jakości dźwięku.
Cała kompozycja, bezbłędnie odnajdująca się na ekranie, nie porywa przy tym wystarczająco, by często doń wracać, a tym bardziej dodawać do ulubionych. To solidna pozycja, ale bez większego pazura i energicznego zacięcia, jakie przejawia się jedynie w kilku utworach. W pozostałych stawia raczej na dramatyczne budowanie osobliwego nastroju, jaki docenią głównie fani Jamesa Bonda. 3,5 nutki i raczej umiarkowana rekomendacja. Wszak – wbrew temu, co głosi tytuł – żyje się tylko raz, więc wolny czas lepiej spożytkować na inne, znacznie ciekawsze tytuły z tej serii.
0 komentarzy