006 występ Rogera Moore w roli 007 – zbiegający się premierą z nieoficjalnym powrotem Seana Connery w „Never Say Never Again” – jest zgodnie wymieniany przez fanów, jako jedna z gorszych przygód Jamesa Bonda. I rzeczywiście, oprócz kilku wybijających się scen/żartów/gadżetów oraz kuszących wdzięków Maud Adams (pojawiającej się powtórnie u boku agenta MI-6, acz w innym wcieleniu), film nie zachwyca, ani nie emocjonuje zbytnio.
Tyczy się to także muzyki Johna Barry’ego, która również nie zyskała wielkiej sympatii w uszach melomanów. Dowodem na to m.in. fakt, że jest to jedna z nielicznych pozycji w bondowskiej dyskografii, która nie doczekała się rozszerzonego materiału w czarnej, zremasterowanej serii EMI. Co prawda wcześniej amerykańskie Rykodisc wydało album z 14 utworami, lecz uwzględnione zostały nań także dialogi z filmu – ilość muzyki jest więc taka sama na każdej dostępnej płycie, niezależnie od kraju i daty tłoczenia.
Ze sporą, o ile nie z największą niechęcią spotkała się swego czasu piosenka przewodnia – wyjątkowo nie nawiązująca do tytułu filmu. Pierwotnie odpowiadała za nią Laura Branigan, lecz jej wersja została odrzucona przez producentów i nigdy nie ujrzała światła dziennego. Finalnie „All Time High” śpiewa więc Rita Coolidge, co stanowiło ponoć pomysł młodej Barbary Broccoli, która zasłuchana w płytach wokalistki podsunęła jej kandydaturę ojcu. Jakby nie było, końcowy produkt nie podbił list przebojów, a po latach właściwie kompletnie przepadł w świadomości publiki. A przecież była to pierwsza piosenka tego uniwersum, która doczekała się oficjalnego teledysku.
Osobiście uważam rzeczony hit za całkiem przyjemne granie – ma niezły rytm, świetny saksofon w tle i wykonana jest bez zarzutu. Z drugiej strony brak mu tej pasji i charakterności, jaka cechuje większość szlagierów Jej Królewskiej Mości, mimo iż zdaje się idealnie wpisywać w daną stylistykę, a i podczas napisów początkowych radzi sobie bez problemów. Powraca zresztą potem podczas końcowej listy płac, tym samym wieńcząc również krótki album. I jakkolwiek nie odwoływać się w tym wypadku do osobistych gustów, jest to bez wątpienia najprzyjemniejszy moment całej ścieżki dźwiękowej.
Co prawda ilustracji Barry’ego trudno jest zarzucić poważne niedociągnięcia lub konkretne minusy, a i przemawia na jej korzyść fachowość godna mistrza oraz niezwykle umiarkowana, zjadliwa ilość materiału zawartego na krążku. Lecz i na tym polu „Ośmiorniczka” okazuje się naga – i bynajmniej nie jest to komplement.
Owszem, nie zawodzi akcja w, bodaj najbardziej emocjonującym, „009 Gets The Knife / Gobinda Attacks”, w którym oczywiście powraca słynny motyw przewodni. Także i romantyczna melodia z piosenki ujmuje w swej wariacji na flet w „That's My Little Octopussy”. Jednak reszta kompozycji – w tym także kolejne motywy liryczne – po prostu sobie jest i tyle. Żaden z następujących potem utworów nie fascynuje, nie zajmuje, ani nie proponuje odbiorcy niczego nowego. Maestro jedzie tu przez cały czas na utartych schematach i choć w jego nutach nie ma ani grama fałszu, to jednak w jakiś sposób bondowska magia szybko ustępuje monotonii oraz nudzie. Nie pomagają nawet skromne (zbyt skromne!) elementy egzotyczne, które jedynie w teorii zdają się trafnie oddawać miejsce akcji, bowiem zarówno na ekranie, jak i na albumie trudno się nimi przejąć.
Zdecydowanie nie jest to zły soundtrack – wszak Barry solidny poziom utrzymywał przez całą swą szpiegowską karierę. Brakuje tu jednak pazura, dobrych, świeżych pomysłów, polotu i w końcu pamiętnych tematów, które ubarwiałyby film oraz zachęcały do samodzielnego odsłuchu. Szkoda, bo przecież Indie to prawdziwa, pełna inspiracji feeria dźwięków, która w połączeniu z bondowskim brzmieniem powinna dosłownie eksplodować. Tymczasem „Octopussy” to pod wieloma względami niewypał – można spokojnie posłuchać, ale „dupy nie urywa”. Choć może to i lepiej…
P.S. W filmie znalazło się też trochę materiału źródłowego, którego lista do wglądu TUTAJ.
James Bond powróci w naszych recenzjach…
0 komentarzy