Swoisty eksperyment, a jednocześnie rozdziewiczenie agenta 007 z dużym ekranem w „Dr. No” okazało się sporym sukcesem – nic więc dziwnego, że producenci postanowili pójść za ciosem i już w rok później dali widzom sequel. A ten pod wieloma względami okazał się jeszcze ciekawszym i lepiej dopracowanym (oraz, rzecz jasna, bardziej dochodowym) przedsięwzięciem, jakie nadało sporo znaków charakterystycznych przyszłej serii.
Jednym z nich jest oczywiście piosenka przewodnia o tym samym tytule, która po raz pierwszy pojawiła się właśnie tutaj. Innym, muzyka Johna Barry’ego, dla którego była to również pierwsza samodzielna ilustracja dla Jamesa Bonda. Po raz pierwszy, na samym początku filmu, pojawia się również ikoniczna sekwencja – tzw. „gunbarell”, przedstawiający idącego wolnym krokiem 007 z perspektywy lufy pistoletu, jaka po chwili zalewa się krwią po celnym strzale agenta Jej Królewskiej Mości.
Za piosenkę odpowiada Lionel Bart, któremu powierzono zadanie, gdyż uznano, że niespełna 30-letni wówczas Barry jest jeszcze zbyt niedoświadczonym kompozytorem. Bart stworzył prawdziwie już dziś ikoniczną, wielce stylową balladę, jaka idealnie oddaje słodko-gorzki klimat filmu. Piosenkę bezbłędnie wykonał Matt Monro, co skończyło się nominacją do Złotego Globu. Z wokalistą tym Barry stworzył cztery lata później swój wielki przebój „Born Free” z filmu o tym samym tytule. Sama piosenka została natomiast dość nietypowo umieszczona na albumie, bo możemy ją usłyszeć dopiero w środku płyty, w wersji z napisów końcowych. Jako jeden z dwóch filmów z całej bondowskiej serii, „Pozdrowienia…” mają bowiem w czołówce wyłącznie temat instrumentalny. Jednocześnie jest to także jedyna odsłona cyklu, gdzie piosenka pojawia się aż dwukrotnie, za pierwszym razem wybrzmiewając z radia, które słucha Bond.
Oprócz nieśmiertelnego hitu śpiewanego, „From Russia…” jest ważna muzycznie jeszcze z paru powodów. To właśnie tutaj kultowy motyw przewodni zyskał naprawdę na znaczeniu oraz został wpleciony w ścieżkę dźwiękową z głową, a nie na zasadzie oderwanej od reszty ciekawostki. Jego brzmienie zostało także odpowiednio podrasowane i dopieszczone. I to właśnie tutaj Barry zaprezentował charakterystyczny temat akcji, jaki stanie się podstawą dla kolejnych części. Możemy usłyszeć go w pełnej krasie w… „007” i charakteryzuje się specyficznym rytmem bębnów w akompaniamencie trąbek, do których dołączają smyczki i kolejne instrumenty dęte. Żywa, zapętlająca się co jakiś czas melodia stała się bardzo szybko jasno kojarzonym z przygodami brytyjskiego agenta elementem dźwiękowym, zadomawiając się w nich na dobre.
Pozostała część soundtracku – krótkiego, bo zamykającego się zaledwie w 36 minutach – nie jest już tak charakterna, ale i tak prezentuje się o niebo lepiej od wspomnianego debiutu z doktorem w tytule. Egzotyczne melodie i tradycyjne pieśni służące za tło, ustąpiły tu typowemu underscore i budowaniu stosownego napięcia. Pojawia się także delikatna liryka podkreślająca związek Jamesa z kolejną pięknością oraz ponure, wręcz surowe dźwięki odnoszące się do jego bezlitosnych przeciwników.
Sporo z tych wszystkich tematów albo zlewa się ze sobą w jedno albo też szybko ulatuje z pamięci. Ich jedynym miejscem jest ruchomy obraz, w którym to zresztą spisują się poprawnie, lecz nic ponadto. Wyraźnie czuć, iż, mimo znaczącego postępu, to wciąż nie jest jeszcze ta odsłona, do której muzycznie chciałoby się często wracać. We znaki daje się także pewna archaiczność ilustracji, która sprawia, że album nadaje się głównie dla kolekcjonerów oraz największych miłośników Jamesa Bonda. Tych jest jednak zapewne wielu…
P.S. Na podstawie filmu powstała również gra komputerowa o tym samym tytule, do której muzykę napisał Christopher Lennertz.
0 komentarzy